W nocy, 2 grudnia 2023 roku w wieku 69 lat zmarł muzyk Orkiestry z Chmielnej, wirtuoz-klarnecista, saksofonista Apoloniusz „POLDEK” Piątkowski. Był chorążym Wojska Polskiego, emerytowanym żołnierzem.
Był nie tylko muzykiem zawodowym współpracującym z różnymi orkiestrami i zespołami, ale także barwną osobowością warszawskiej ulicy. Praktycznie każdego dnia, oprócz poniedziałku, można go było spotkać w przejściu podziemnym pod skrzyżowaniem Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej w Warszawie, gdzie grał w godzinach południowych. Grał wesoło, skocznie, z charakterem. Jego muzyka była wyjątkowa – nikt tak jak on nie improwizował warszawskich piosenek, nikt nie grał takim nośnym, przebijającym się dźwiękiem, który dobiegał już z oddali. Dopiero gdy podeszło się bliżej, słychać było pozostałych muzyków orkiestry. Poldek był bardzo dobrym kolegą, a grało się z nim znakomicie, lekko. Często prowadziliśmy dialog – akordeon/klarnet. Był człowiekiem, który potrafił cieszyć się z małych rzeczy. Chociaż dręczony przez nałóg często upadał, ale zawsze podnosił się jak Feniks z popiołu. Dziś przychodzi nam go pożegnać, a mnie o nim wspomnieć. Nie mogę uwierzyć w to, że to miejsce – przejście podziemne w Centrum przy tak zwanej „Patelni” pozostanie już na zawsze bez jego muzyki.
Jego narodzenie było niezwykłe. Apoloniusz Piątkowski urodził się 19 kwietnia 1954 roku w pociągu, relacji Ciechocinek – Aleksandrów Kujawski. W związku z tym miał zniżki na podróże koleją. Był synem Stefanii z domu Żak i Stanisława Piątkowskich. Był klarnecistą i saksofonistą Centralnej Orkiestry Reprezentacyjnej Wojska Polskiego oraz Orkiestry Koncertowej Wojska Polskiego Arnolda Rezlera, a później Orkiestry z Chmielnej.
Jego ojciec, Stanisław Piątkowski, parał się muzyką ludową. Grał na klarnecie i skrzypcach. Oprócz wykonywania swojego wyuczonego zawodu (był zegarmistrzem) zajmował się graniem na weselach na zamówienie. Miał bogaty repertuar ludowy, który jego syn, Apoloniusz, opanował już w dzieciństwie. Kiedy miał zaledwie dwa lata ojciec wziął go ze sobą na wesele i wówczas po raz pierwszy uczestniczył w zabawie tanecznej, obserwując bawiące się pary. Kilka lat później dostał od swojego ojca mały akordeon, na którym ten nauczył go grać. Już od chłopięcych lat towarzyszył ojcu na weselach, dlatego rodzice postanowili posłać dziecko do szkoły muzycznej. Młody Apoloniusz Piątkowski przystąpił do nauki w podstawowej szkole muzycznej, Państwowej Szkole Muzycznej I Stopnia w Toruniu, gdzie zaczął uczyć się gry na skrzypcach. Mieszkał na stancji. Środowisko miejskie miało jednak zły wpływ na samopoczucie młodego chłopca; tęsknił za domem na wsi. Wkrótce Piątkowski zachorował, co uniemożliwiło dalszą edukację. Rodzice podjęli decyzję o zabraniu syna z toruńskiej szkoły. Następnie zaczął naukę w Pierwszej Wojskowej Szkole Muzycznej II Stopnia w Elblągu, którą ukończył w klasie klarnetu w 1975 roku. Klarnet pojawił się w jego życiu już wcześniej, ale grał na nim amatorsko. Edukacja pod okiem zawodowych muzyków pozwoliła mu na granie utworów profesjonalnych. W latach 80. XX wieku został zaproszony do Orkiestry z Chmielnej. Zawdzięcza to dwóm jej starszym członkom – Bogusławowi Noconiowi (gitarzyście) oraz Tadeuszowi Fabisiakowi (skrzypkowi, multinstrumentaliście i wokaliście). Pewnego dnia Fabisiak zwrócili się do Apoloniusza Piątkowskiego z prośbą, by dołączył do ich składu podczas imprezy sylwestrowej zorganizowanej w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. To był właśnie ten sylwester, kiedy po raz pierwszy zagrał z Orkiestrą z Chmielnej. Nie pamiętał jednak, w którym to było roku. Muzycy grali na największej sali, a były trzy sale sylwestrowe. W jednej była muzyka czysto dancingowa, a w drugiej jazz. Najwięcej jednak ludzi bawiło się przy Chmielnej.
Apoloniusz Piątkowski był aktywnym członkiem Orkiestry z Chmielnej aż do śmierci jej ostatniego lidera – Janusza Mulewicza 17 marca 2011 roku. Grał na ulicach i placach stolicy, imprezach okolicznościowych, na które była zapraszana orkiestra, koncertach, płytach CD-ROM. W Warszawie wszyscy znali go z „podziemia”; przez lata był stałym elementem muzycznego pejzażu stolicy.
Życie pana Poldka to przedziwny związek artyzmu i ludzkiej tragedii. Nękany nałogiem, z którym nie umiał sobie poradzić upadał, ale wciąż jednak powstawał jak Feniks z popiołów, by dalej grać dla ludzi. Wyprostowany jak struna, pod nieodłącznym krawatem, w marynarce i kapeluszu swoją grą oddawał specyficzny klimat Warszawy – jej folklor i muzyczny świat. Kto tu się przewija, kto z kim przestaje… to wszystko słychać było i widać, bo swoją grą malował obrazy; muzyczne pejzaże tego miasta. Jego artyzm to nie tylko profesjonalna gra na klarnecie, opanowanie instrumentu i improwizacja w najlepszym wydaniu, ale przede wszystkim osobowość artysty. Powiedzonka, robienie kolegom kawałów, lekkie podejście do życia, fantazyjny ubiór, dobieranie ciekawych kraciastych marynarek, kapeluszy, krawatów, to wszystko stanowiło o pięknej duszy muzyka i indywidualizmie. Miał i cenił swoje przyzwyczajenia, ale któż z nas ich nie ma? Jego jednak były jakieś wyraziste, właściwe tylko jemu, niepowtarzalne. Kochał zwierzęta, a najbardziej psy. Miał piękną, wrażliwą duszę i kochał świat za to, jaki jest piękny. Wrażliwy na przyrodę i małe chwile piękna, które dostawał od życia i o których mówił bez patosu.
Wesołość jego klarnetowych zagrywek na zawsze pozostanie w naszych sercach, a w naszej pamięci postać artysty, który w ciągu swojego życia włóczęgi, wagabundy przekazywał nam wartościową, radosną muzykę, który opromieniał nas radosnym usposobieniem. Lubił żartować, opowiadał dowcipy. Wydaje mi się jednak, że w swojej skromności nie miał świadomości swojego dużego wkładu w muzykę starowarszawską. Grał na ulicy przeszło dwadzieścia lat – na ulicy Chmielnej, na Nowym Świecie, w podziemiu przy stacji Metro Centrum czy na Starym Mieście w Warszawie. Poznać go było można po kapeluszu i dużych, ciemnych okularach. Nie wstydził się występów ulicznych. Sam siebie uznawał za chałturnika, klezmera, a nie artystę. Występował właściwie wszędzie tam, gdzie został zaproszony. Nie pamiętam żeby kiedykolwiek narzekał na wysokość honorarium czy stawiał wygórowane wymagania. Doceniał wartość pieniądza i to było w nim także piękne. Nie stawiał zarobku ponad satysfakcję i radość z muzykowania.
Był skromny, nie lubił pochwał; był zawsze z dystansem do słowa „artyzm”, „artysta”. Uwielbiał jednak, kiedy go słuchano. Lubił, kiedy ludzie poświęcali mu uwagę. Wtedy prawdziwie się uśmiechał. Potrafił rozpoznać, kto go słucha; kto prawdziwie jest zainteresowany jego muzyką, a kto przystanął popatrzeć na niego jako na ciekawe zjawisko – kogo ta muzyka nie rusza. Mówił i poruszał się dokładnie tak jak grał na swoim klarnecie – jego przekomiczną gestykulację wciąż mam przed oczami. Zawsze zabawny i z humorem także w muzyce. Humor jego był prawdziwie warszawski i swojski. Nikt tak jak on nie potrafił i nie będzie potrafił zagrać wesołych podgrywek tych piosenek. Jego muzyka to radość. Życie zaś – to wielki płacz. Tylko muzyka i miłość dawały mu poczucie sensu życia. Musiał w ten sens wierzyć, bo gdyby nie wierzył – nie umiałby grać tak pięknie, a przecież swoją grą dotykał Wiecznego.
Byłeś Pan, Panie Poldziu, w porządku – prawdziwie w porządku wobec swoich kolegów. Nawet jeśli czasem „zarwałeś granie”, to nie była to Twoja wina. Nigdy nikogo nie krytykowałeś, nie mówiłeś o nikim źle. Prześlizgiwałeś się przez życie, ale niestety czasem musiałeś z jego problemami stanąć twarzą w twarz. Potrafić żyć tak jak Ty i wciąż podnosić się, powstawać, nie każdy potrafi. To jest WYŻSZA FILOGENETYKA KONSTRUKTYWISTYCZNA ZAWARTA W GEOFIZJII AKTUALNEJ.
Strażniku warszawskiego folkloru, najlepszy klarnecisto jakiego znałem, wirtuozie, Przyjacielu, Twoja muzyczna warta na tym świecie dobiegła końca. Chorąży Piątkowski – spocznij.