Muzyka wspomnień

Dzisiaj tak mi jakoś smutno jest…

Niech nie będzie smutno! – apeluje do żałobników parodystka Krystyna Jędrzejecka, która spontanicznie zabiera głos stojąc nad trumną naszego kolegi Zdzisława Słowińskiego, na cmentarzu Powązki Wojskowe, 12 sierpnia bieżącego roku. Oświadcza nam, że miała wystąpić z nim w duecie, że trwały przygotowania do tego wspólnego występu, lecz nie zdążyła. Nagle zaczyna śpiewać tak, jak to sobie razem wymyślili. Wojciech Dąbrowski podchodzi bliżej i śpiewa Adagio g-moll Albinoniego, że swoim tekstem, który napisał kiedyś dla swojej mamy. Tradycyjnie już od lat dedykuje go wszystkim swoim przyjaciołom, którzy odeszli. Oprócz rodziny i przyjaciół naszego zmarłego kolegi Zdzisława Słowińskiego przemawiają w imieniu ZASP tancerka Ryszarda Gozdowska z Domu Artysty Weterana Scen Polskich w Skolimowie i aktorka Marlena Miarczyńska. Wreszcie głos zabiera ktoś, komu Zdzisław zawdzięcza piękną jesień życia, o jakiej wielu emerytowanych artystów estrady może tylko pomarzyć – to niezwykły człowiek i mecenas sztuki, prezes MCC MAZURKAS – Andrzej Bartkowski, serdeczny przyjaciel zmarłego.

Nikt z nas nie rozpacza, choć jest jakoś tak smutno… Ktoś zadaje trudne pytanie – kto teraz będzie nas rozśmieszał? Wszyscy żegnamy go nie ze łzami, ale w atmosferze prawie takiej samej radości, którą dzielił się z nami, gdy dla nas śpiewał, recytował, tańczył i gdy nas rozśmieszał.

Kiedy przenieśliśmy się po pogrzebie do MAZURKAS-a, okazało się, że wszyscy jesteśmy wypełnieni anegdotami związanymi z jego życiem, wspólnymi wspomnieniami, jego opowieściami, a także dowcipami, którymi karmił nas przez ostatnich ponad 5 lat, kiedy go znałem. To właśnie wolny mikrofon i te jego dowcipy sprawiły, że jakoś poszło… bez lamentów, bez wzruszenia i zbędnego narzekania. Wszystko zdało się wtedy żartem – bo czy zarówno życie, jak i wielka sława – to nie jeden wielki żart? A życie artysty, kiedy dobiega końca i gasną blaski reflektorów, drewniana laseczka stoi na schodach, a kapelusz, w którym tańczył charlestona zbiera kurz – czy wiele znaczy? Kto je dzisiaj pamięta i się nad nim pochyla?

7 sierpnia 2022 roku odszedł wielki aktor teatralny, wodewilista, artysta operetki, piosenkarz, tancerz i parodysta, którego vis comica była wyjątkowa, nie do podrobienia i jest wieczna – nasz niezapomniany kolega Zdzisław Słowiński.

Pana Zdzisława poznałem podczas jakiegoś koncertu, w którym brał udział, nie pamiętam, kiedy ani gdzie. Zainteresowałem się jego historią. Aktor zaprosił mnie do domu, pokazał mi pamiątki i nuty. Zauważyłem, że niektóre piosenki obaj mieliśmy w swoim repertuarze… pokrywały się. Szybko okazało się także, że mamy wspólnego idola w osobie Ludwika Sempolińskiego (z którym Słowiński występował, a którego ja znałem jedynie z nagrań). Trudno uwierzyć, że chociaż dzieliło nas 63 lata różnicy wieku, w rozmowie z nim nie czuło się żadnego dystansu ani atmosfery gwiazdy. A gwiazdą był… i to jaką! Był nią jednak tylko na scenie, nie w życiu. Przyszedłem do niego, żeby bliżej poznać jego karierę, jego życie, a on zaczął mi opowiadać nie o sobie, ale o innych – o swoich wspaniałych koleżankach i kolegach. Kiedy pokazywał mi nagranie telewizyjne programu realizowanego dla upamiętnienia twórczości teatrzyków przedwojennej Warszawy, zwrócił uwagę na aktorsko Lidii Korsakówny i wciąż nim się zachwycał… panie Maćku, niech pan zobaczy, jak ona śpiewa tę piosenkę Kwiaciareczka z tekstem Tuwima… niech pan zwróci uwagę – warto to zobaczyć! Następnie zaczął wspominać występy Sempolińskiego na Helu, którym fascynowało się całe pokolenie jego rówieśników. Na te występy chodziło wielu jego kolegów, żeby podpatrywać mistrza jak śpiewa piosenki, jak się porusza w danwym, już niemodnym stylu, jak macha laseczką. Nagle ze spotkania zrobiła się próba – zaczął prezentować mi teksty, które szykuje na kolejny występ do Mazurkasa (ćwiczył je „na mnie”, prosił żebym słuchał). W przerwie zaprezentował mi swoją dumę – piękne rododendrony, o które sam zawsze dbał i za których hodowlę dostał 1. miejsce w konkursie na najpiekniejszy ogród Sadyby. Wszystkie wtedy kwitły!

Zdzisław, czy raczej pan Zdzisław, bo mimo wszystko nigdy nie przeszliśmy na „ty”, zaczął pojawiać się na moich koncertach. Sporadycznie także spotykaliśmy się podczas imprez festiwalu Fogga Wojtka Dąbrowskiego, w których także występował; bardzo cenił twórczość satyryczną Dąbrowskiego. Pewnego dnia zaproponował mi udział w swoim jubileuszu „Szalona 90-tka”, który odbył się w Hotelu Mazurkas, w Ożarowie. Tam wzięliśmy udział we wspólnym koncercie, w którym niekwestionowaną gwiazdą numer jeden był on – jubilat. Akompaniowali pianiści Andrzej Płonczyński i Czesław Majewski, śpiewały gwiazdy sceny Jolanta Kubicka, Adrianna Godlewska, Ewa Śnieżanka, Kira Andrea Płonczyńska, Ela Bocianowska, Danuta Stankiewicz, parodyści Krystyna Jędrzejecka, Andrzej Bychowski, Andrzej Dyszak, popularni piosenkarze i aktorzy Ewa Makomaska, Marek Ravski, Adam Wojdak. Wystąpił duet Ewa i Jerzy Włodarek. Na koncert przybyli także artyści weterani scen polskich, jak Elżbieta Ryl-Górska czy Wojciech Wiliński, którzy byli kolegami Słowińskiego z operetki i teatru. Wszystkich nie sposób wymienić. Ja zaśpiewałem dla niego piosenkę Dzisiaj tak mi jakoś dobrze jest, bo dzięki niemu i atmosferze, którą tworzył, tak mi właśnie wtedy było, w Mazurkasie, wśród tak wspaniałych artystów. Było dobrze w Mazurkasie, który był jego domem, jego życiem, jego sceną. Dziś też tak mi jest, kiedy po latach wracam do tamtych wspomnień. Bez wątpienia mam przeczucie, że swoim zaproszeniem na swój wielki jubileusz włączył mnie wtedy do grona swoich bliskich przyjaciół. Trwały tak te nasze spotkania – od koncertu do koncertu, od jubileuszu do benefisu kolegów i zdawało się nam chyba wtedy, że to się nigdy nie skończy, że nie może się skończyć… a jednak. Zdzisław jeszcze zdążył obchodzić swoje 94 urodziny. Tydzień później – odszedł.

Zdzisław Słowiński urodził się 29 lipca 1928 roku w Mąkoszynie (woj. wielkopolskie). Po ukończeniu gimnazjum i zdaniu matury we Włocławku w 1950 roku dostał się do Teatru Małego Widza w Poznaniu. Tak jako adept stawiał pierwsze kroki na scenie i uczył się aktorstwa. W 1951 roku zdał egzamin przed komisją egzaminacyjną ZASP i uzyskał „prawo grania”. Zaangażowany został do Teatrów Dramatycznych w Poznaniu (Polski, Nowy). Grał na tych scenach do 1955 roku. Grał między innymi Adolfa w Eugenii Grandet Balzaca w reż. Aleksandra Gąssowskiego i Monsieurle Bleau w Sprytnej Wdówce Carlo Goldoniego w reż. Kazimierza Fabisiaka. Jeden sezon spędził w Teatrze im. W. Bogusławskiego w Kaliszu. Grał tam wielkie dramatyczne role – Romea w Romeo i Julii Szekspira w reż. Jerzego Walenda i Franca w Profesji Pani Warren G.B.Shawa oraz Olszewskiego w Pannie Maliczewskiej G. Zapolskiej w reż. Mieczysława Winklera.

Po wielkim sukcesie jako Remeo dostał engagement do Teatru Ludowego w Warszawie. Grał w nim w latach 1956-1959. Grał Sylwiusza w Słudze dwóch panów Carlo Goldon, Janka Topolskiego w Lekkomyślnej siostrze Włodzimierza Perzyńskiego, tytułowego Mariusza w sztuce Marcela Pagnola Mariusz, w reż. Maryny Broniewskiej, Jurkiewicza w W małym domku, Tadeusza Rittnera w reż. Mariana Wyrzykowskiego, Błazna Filuta w sztuce Jerzego Broszkiewicza Jonasz i błazen w reż. Józefa Grudy, ale przede wszystkim Alfreda Trzywdar Kręckiego w Romansie z wodewilu Władysława Krzemińskiego w reż. Tadeusza Wesołowskiego.

 

Przez kolejnych pięć lat był aktorem Teatru Narodowego w Warszawie. Grał Trzpiotalskiego w Szkole obmowy Wojciecha Bogusławskiego w reż. Władysława Krasnowieckiego, Johna w Ladacznicy z zasadami Sartre’a w reż. Ewy Bonackiej, Błazna w Wieczorze Trzech Króli Szekspira z Danutą Szaflarską i Pisarza w sztuce Bertolda Brechta Mutter Courage i jej dzieci z Ireną Eichlerówną, w reż. Zbigniewa Sawana.

Z Teatru Narodowego przeszedł do Operetki Warszawskiej. Grał Tadeusza w Pannie Wodnej Jerzego Lawiny – Świętochowskiego w reż. Beaty Artemskiej, grał Camille’a de Rossillon w Wesołej Wdówce Franza Lehara. W Dobranoc Bettino występował u boku Primadonny Operetki Warszawskiej – Elżbiety Ryl-Górskiej i popisywał się tańcem akrobatycznym.

Później był jeszcze w jego życiu Teatr Syrena. Występował w rewiach i komediach, np. w Bliźniaku w reż. Adolfa Dymszy oraz w komedii muzycznej Lord z walizki na motywach komedii Oscara Wilde’a w reż. Zdzisława Tobiasza. W ostatnim etapie swojej działalności aktorskiej grał w Teatrze Komedia na Żoliborzu. Występował także jako parodysta na statku pasażerskim „Stefan Batory” w czasie rejsów do Nowego Jorku Wielokrotnie koncertował w krajach byłego Związku Radzieckiego, wyjeżdżał na tournee do Moskwy, Stanów Zjednoczonych i Kanady, gdzie tańczył m.in. charlestona u boku Stanisławy Kowalczyk-Muszyńskiej (Majewskiej). Układy taneczne tej pary artystów dawały obraz tego jak kiedyś bawiła się Warszawa.

Zdzisław Słowiński nie tylko był aktorem dramatycznym, komediowym parodystą i tancerzem. Doskonale sprawdzał się jako piosenkarz. Śpiewał piosenki z dwudziestolecia międzywojennego, z repertuaru Ludwika Sempolińskiego, np. Tomasz ach Tomasz. Brał udział w słynnych audycjach „Podwieczorek przy mikrofonie”, w których akompaniował mu Andrzej Płonczyński. Był częstym gościem w studiach Polskiego Radia. Jego specjalnością były ponadto monologi – nie tylko te „na poważnie”. Najlepiej chyba publiczność przyjmowała wiersze satyryczne, np. Mariana Załuckiego, który był jego ulubionym tekściarzem. Wszystkie teksty Załuckiego, które mówił Słowiński zdawały się rodzić wraz z nim na estradzie; tak jak by to on je wymyślał w danej chwili. Publiczność pękała ze śmiechu, a ja byłem tego świadkiem. Czasami pan Zdzisław nawet nie musiał się odzywać – odwrócił się, potargał sobie włosy i założył krzywo okulary na nos parodiując stuletniego staruszka. Nie mogliśmy powstrzymać się wtedy od śmiechu

Odszedł spokojnie, we śnie, o 2 w nocy, 7 sierpnia bieżącego roku. O śmierci wielkiego artysty dowiedziałem się od pana Edwarda Piechnika – jego Przyjaciela, z którym w 1988 roku otworzył sklep z kryształami i szkłem przy ul. Puławskiej 12 A. Panowie prowadzili działalność wespół jako handlowcy do roku 2011. Słowiński później zajął się ukochanym ogrodem; na scenie pojawiał się sporadycznie. Był wyjątkowym pacjentem uzdrowiska Busko-Zdrój, w którym organizował czasem swoje koncerty. Stał się artystą zapomnianym, aż do momentu jubileuszu Andrzeja Płonczyńskiego w Mazurkasie, kiedy na zaproszenie pianisty zaśpiewał kilka piosenek. Później za sprawą panów Andrzeja Płonczyńskiego i Bartkowskiego stał się najczęściej zapraszanym wykonawcą Mazurkasa, tej oazy Sztuki i miejsca spotkań wspaniałych artystów. Jestem przekonany, że w Mazurkasie czuł się najlepiej, pokochał tę scenę, a publiczność pokochała jego. Na nowo.

Był tak wszechstronny, że trudno dziś znaleźć podobnego artystę, który jednocześnie potrafi wystąpić z czymś poważnym, zupełnie na serio, potrafi rozśmieszyć ludzi do łez, ale i prawdziwie wzruszyć. dlatego tak bardzo będzie go nam brakować.

Back to top button
Skip to content