KulturaMuzyka wspomnień

Zapomniany żyrardowski klezmer – Bogdan Putka

Jestem jednym z tych szczęśliwych młodych ludzi, którzy mieli szczęście znać, widzieć i słyszeć ostatnich żyjących muzyków związanych ze słynną warszawską Orkiestrą Uliczną z Chmielnej. Znałem ich osobiście i grałem także z tymi, którzy się z niej wywodzili. Dziś ten zespół i jego repertuar pamiętają tylko starsze osoby, a zainteresowana tym tematem młodzież kojarzy jedynie nagrania. Jako młody chłopak w okresie swoich studiów w Warszawie biegałem za tą orkiestrą i za różnymi grupami muzyków udającymi tę orkiestrę… Na początku naszego wieku istniały bowiem w Warszawie dwa liczące się uliczne zespoły muzyczne: Orkiestra z Chmielnej pod kierownictwem Janusza Mulewicza – grająca w przejściu podziemnym pod skrzyżowaniem Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej (tuż obok stacji Metro Centrum) oraz Salonowa Orkiestra z Chmielnej, grająca na ulicy Chmielnej – codziennie. Niewielu już dziś pamięta, że akordeonistą tej drugiej był Bogdan Putka – żyrardowianin.

 

Na szarej Wisły brzeg tuman wieczorny legł…

 

Bogdan Putka był klezmerem absolutnym i niezwykłą indywidualnością muzyczną. Znakomity muzyk o wyglądzie ekstrawaganckiego kloszarda. Takiego go poznałem i takiego zapamiętałem. Czerwona czapka z pomponem, marynarka w kratę, broda i wąsy oraz nieodłączne ciemne okulary zasłaniające pół twarzy, a na rękach rękawiczki bez palców. No i ta jego muzyka wypełniająca całą ulicę Chmielną i istniejąca w przestrzeni miejskiej praktycznie do końca jego życia, pod koniec którego został sam. Wtedy większość jego i moich kolegów odeszło na Wieczną Scenę. Przeżył go jedynie Józef Reterski „Pelcia”, jego garbaty bezdomny przyjaciel, który niestrudzenie zbierał od przechodniów grosze do odwróconego małego bębenka, jak do pudełka nadziei. Pewnego dnia, idąc Chmielną, zobaczyłem Józefa „Józwę”, „Pelcię”, „Syna ulicy”, nazywano go różnie, jak bidula kołysze się z tym swoim tamburynkiem sam. Zapytałem – A gdzie jest Bogdan? Nie żyje – odpowiedział.

Pamiętam większość rozmów z Bogdanem i to, co mi przekazywał za każdym razem – raz kiedy spotykaliśmy się na ulicy, innym razem podczas wspólnych podróży pociągiem z Warszawy do Żyrardowa, z Żyrardowa do Warszawy i tak w kółko. Był zachwycony tangiem Jealousy kompozytora Jacoba Gade, lubił pikantne dowcipy (pewnego dnia, kiedy zapytałem, co by chciał na urodziny, odpowiedział bez chwili zastanowienia, że chciałby do łóżka 18-stkę). Takich żartów i opowieści było bez liku…

Ja jestem Felek w Warszawie znany…

 

Bogdan Putka urodził się 10 sierpnia 1948 roku w Żyrardowie. Był jednym z trojga dzieci państwa Wacława i Krystyny Putka. Uczęszczał do Szkoły Podstawowej nr 7 oraz ukończył Państwową Szkołę Muzyczną I i II stopnia im. Ignacego Jana Paderewskiego w Żyrardowie. Od najmłodszych lat przejawiał talent muzyczny. Grał na instrumentach klawiszowych (fortepian, akordeon), gitarze, organkach ustnych, waltorni i saksofonie.

Jego ojciec, Wacław Putka, był znanym żyrardowskim krawcem. Chciał aby syn rozwijał swoje umiejętności muzyczne, dlatego zakupił do domu pianino. Gdy Bogdan zaledwie w wieku 10 lat stracił ojca, wówczas sytuacja materialna rodziny pogorszyła się. Mimo to jego matka nie sprzedała pianina, by syn mógł dalej szlifować swój warsztat muzyczny.

Młody Bogdan chciał być zawodowym żołnierzem. Podczas pobytu w jednostce wojskowej w Skierniewicach jego muzyczny talent natychmiast został zauważony przez kapelmistrza, który zaangażował go do orkiestry wojskowej. Jako członek tej orkiestry brał udział w różnego rodzaju wydarzeniach takich jak pochody czy przemarsze. Pewnego razu w Dzień Wojska Polskiego zauważyła go pewna dziewczyna, której wpadł w oko. W krótkim czasie została jego żoną i matką jego najstarszej córki. Historia ta nie miała jednak happyendu. Bogdan jako niebieski ptak nie umiał odnaleźć się w małżeństwie. Wciąż w życiu poszukiwał czegoś nowego i nie dało się go zatrzymać…

Później krótkim epizodem w jego życiu była praca w Spółdzielni „Społem”. Pracował tam w charakterze kontrolera. Wraz ze współpracownikiem chodzili po sklepach i robili inspekcje. Innym etapem życia, już związanym z muzyką, była praca w Stołecznej Estradzie, z którą występował na wielu wydarzeniach kulturalnych w Warszawie. Wieczorami w lokalach gastronomicznych Warszawy umilał gościom czas grając do tak zwanego „kotleta”. Grał także w orkiestrach cyrkowych. Zawsze jednak najbardziej ciągnęła go Warszawa, do której dojeżdżał z Żyrardowa pociągiem. Jego repertuarem był folklor warszawski, któremu pozostał wierny. Do końca życia grał uliczne ballady, piosenki z repertuaru Stanisława Grzesiuka, Orkiestry z Chmielnej i przedwojenne szlagiery. Gra na ulicy to był jego żywioł. Był jednym z tych, którzy umieli w ten sposób zarobić. – Na ulicy są pieniądze, tylko trzeba je umieć podnieść – mówił.

 

Grunt to rodzinka…

 

Tak Bogdana Putkę wspomina jego chrześnica, pani Małgorzata Putka:

„Nazywał mnie kruszynką i nawet w moim dorosłym życiu często tak się właśnie do mnie zwracał. Przypominał mi o tym, że nie ważne ile będę miała lat – dla niego zawsze pozostanę kruszynką. W mej głowie otwiera się szuflada dziecięcych wspomnień. Akrobatyczne wariacje energicznej dziewczynki, które najlepiej wychodziły z wujkiem. Chwytał mnie za dłonie, a ja wspinałam się nogami po nim, odpychałam i robiłam coś w rodzaju salta i tak kilka razy pod rząd. Mama zawsze patrzyła na to z przerażeniem, ale wujek nigdy mnie nie upuścił. Nasza radość była bezcenna. Kiedy po wielu latach, już w dorosłym życiu spacerowałam z moim narzeczonym ulicą Chmielną, spotkaliśmy go grającego z orkiestrą. Jego kolega, Tadeusz Orman, ze specjalną dedykacją zaśpiewał dla mnie „O sole mio”, a wujek mu akompaniował. Nikt nigdy nie grał i nie śpiewał specjalnie dla mnie w takich okolicznościach. Co to było za wykonanie! Ten występ zatrzymał wtedy wielu przechodniów, którzy przystając zaczęli z wielką uwagą przysłuchiwać się i przyglądać temu spektaklowi emocji. To piękny, żywy obraz w moim sercu, który pozostanie we mnie na zawsze.”

 

Apaszem Stasiek był w krąg znały go ulice…

 

Z perspektywy czasu myślę sobie jednak, że najgorsze jest to, że większość przechodniów ze względu na swoją małą muzyczną wrażliwość i brak wiedzy widziało w Bogdanie drobnego pijaczka, syna ulicy albo po prostu żebraka, nie wiedząc i, co najgorsze, nie zauważając, jakimi umiejętnościami muzycznymi i techniką wykazuje się grając proste piosenki, jak je harmonizuje. Gdyby ci ludzie słyszeli jak gra na fortepianie Gerschwina lub jazzowe standardy, gdyby słyszeli z jaką lekkością improwizuje na saksofonie, jak odnajduje się w orkiestrze wojskowej grając na waltorni, kiedy musiał śledzić każdy gest dyrygenta, szczególnie na wielogodzinnych próbach. Gdyby wiedzieli z jaką łatwością przychodzi mu podegranie każdemu nieznanej mu kompletnie melodii zaśpiewanej przez weselnego gościa – często przychodziliby na Chmielną jak ja i z wielkim uznaniem słuchali pięknej gry jednego z ostatnich prawdziwych klezmerów naszych czasów.

Wiedział jak i co komu zagrać. Znał gusta wielu osób, bo przyszło mu grywać dla różnej publiczności. Wiedział, że Japończycy najlepiej bawią się przy „Szła dzieweczka do laseczka” i nie trzeba im grać żadnego tam „Czardasza Montiego” czy Chopina, a Niemcy uwielbiają marsze i fox-polki. Wiedział, że dla Ukraińców kazaczok, dla Rosjan „Kalinka”. Potrafił grać utwory praktycznie w każdej tonacji, miał niezwykle rozwiniętą wiedzę o budowie akordów oraz wrażliwość muzyczną, dlatego znakomicie akompaniował. Nie był w zespole solistą, nie przebijał się; tworzył akordowy podkład muzyczny doskonały dla śpiewaka czy instrumentalisty grającego partie solowe. Kto z nim nie grał… i szef  Warszawskiej Kapeli z Chmielnej Zdzisława Patera – kontrabasista Zdzisław Pater, wirtuoz skrzypiec i multiinstrumentalista Tadeusz Fabisiak, trębacz i śpiewak Tadeusz Orman, z którym występował praktycznie do końca swojego życia, klarnecista i saksofonista Orkiestry Koncertowej Wojska Polskiego p. d. Arnolda Rezlera chorąży Apoloniusz Piątkowski czy chociażby gitarzyści bracia Jastrzębscy (jeden z nich, Sebastian, to lider nowopowstałego i świetnie prosperującego zespołu Ferajna Jastrzębskiego). Nazwiska jego kolegów możnaby było wymieniać w nieskończoność. Dodam tylko, że muzyk znany był także w środowisku muzyków żyrardowskich; już od młodych lat grywał razem z kolegami na wielu weselach w Żyrardowie i okolicach.

 

Finał gry – ta chwila musiała przyjść…

 

Nikt tak jak on nie potrafił zharmonizować jego ulubionego tanga „Jelaousy” (kompozytor Jacob Gade). Ten utwór to był w jego wykonaniu prawdziwy majstersztyk. Mimo wszystko jednak bardziej chyba od umiejętności muzycznych podziwiałem go za jego wytrwałość. Grał na tej Chmielnej dosłownie walcząc o przetrwanie! Dzień w dzień, świątek-piątek, deszcz – nie deszcz. Pod koniec życia po prostu musiał – pieniądze, które wrzucali mu warszawianie stały się jedynym źródłem utrzymania. – Deszcz? Chowam się w bramę, ale gram! – mówił.

Jego zespół, czyli Salonową Orkiestrę z Chmielnej stanowili: on – akordeon, Tadeusz Orman – śpiew oraz gościnnie Sylwester Kozera – banjo i Tadeusz Fabisiak – banjo. Każdemu ulicznemu występowi towarzyszyła obecność tak zwanego „trynglarza”, który chodził przed grającym zespołem i zbierał od ludzi pieniądze. W Salonowej Orkiestrze z Chmielnej był nim Józef Reterski. Orkiestra grała i śpiewała pięknie stare szlagiery filmowe, popularne tanga i walce, muzykę zagraniczną, a nawet wyjątki z oper, operetek czy pieśni neapolitańskie. Szczególny repertuar zespołu stanowiły pieśni patriotyczne budzące narodowe uczucia.

 

Harmonia na trzy czwarte z cicha rżnie…

 

Rzecz w tym, że jego harmonia już w ogóle nie rżnie. Za to obtatuowana młodzież puszcza jazgotliwe wyjce i walące w głowę brzmienia kotłów z wielu różnych lokali gastronomicznych o egzetycznych nazwach. Jego śmierć zdała się nikogo nie obejść. Nie widzę ja tam na Chmielnej następców i muzyków kontynuujących tradycję ulicznego muzykowania. Bogdan odszedł tak cicho, jak cicho przyszedł na ten świat i na nim żył. Zmarł 2 października 2017 roku przeżywszy 69 lat. Spoczywa na cmentarzu miejscowym w Żyrardowie.

Pomimo to, że wiadomość o jego odejściu nie rozniosła się echem, jestem zdania, że ulica Chmielna, której był nieodłączną częścią i wiernym towarzyszem, pamięta. Pamiętają go mury kamienic, które wydają się dzisiaj być tą jego muzyką nasiąknięte. Proszę zatem się nie dziwić temu, że gdy dziś spaceruję ulicą Chmielną, to poprzez wszystkie odgłosy miasta słyszę, jak przebijają się przywołane wspomnieniem dźwięki melodii „Harmonia z cicha na trzy czwarte rżnie”, płynące jak gdyby z tych murów, z okien, z bruku, grane przez wspaniałego muzyka i mojego starszego kolegę – Bogdana Putkę.

 

Autor: Maciej Klociński

Back to top button
Skip to content