W pierwszych dniach wojny w Ukrainie Dorota postanowiła, że pomoże. Zabrała rodzinę i przyjaciół i ruszyła pod granicę pomagać rodzinom ukraińskim szukającym schronienia w Polsce. Dziś walczy na froncie, pomaga rannym jako medyk. W Polsce, w Żyrardowie, Dorota zostawiła spokojne życie i dwoje dorosłych dzieci. Jest kobietą, matką i wojowniczką z potrzeby serca.
Od czego zaczęło się Pani zaangażowanie w wojnę w Ukrainie?
Wszystko zaczęło się od tego, że pracowałam w firmie, w której pracowało dużo Ukraińców. Kiedy zaczęła się inwazja, zaczęliśmy ewakuować rodziny ukraińskie po stronie polskiej. Widzieliśmy co tam się dzieje. W kolejkach były głównie osoby starsze, ale również matki z dziećmi. Nie było tygodnia, byśmy po kogoś nie jechali. Jak to zobaczyłam stwierdziłam, że musimy pomagać dalej. Trafiłam do ośrodka w Korczowej dla uchodźców. Wtedy postanowiłam, że musimy pomagać dalej. Byłam tam z siostrami, dwoma szwagrami, przyjaciółmi. Organizowaliśmy transporty jako osoby prywatne bez żadnych fundacji. Sami zalewaliśmy samochody benzyną, choć zdarzały się zrzutki wśród przyjaciół. Tych ludzi woziliśmy na początku do Polski, szukaliśmy im domów, ośrodków, fundacji. Kilkanaście z tych osób wyjechało za granicę do Niemiec, Hiszpanii, a nawet Egipt. Jedna rodzina mieszkała też u mnie w domu. To była mama z trzema chłopcami. Moi koledzy i koleżanki też przyjmowali Ukraińców. Głównie szukaliśmy tych miejsc we własnym kręgu znajomych i rodziny. W samej Korczowej też opiekowaliśmy się tymi rodzinami wewnątrz. Sprzątaliśmy, gotowaliśmy, opiekowaliśmy się dziećmi i osobami starszymi. Tam trzeba było zrobić wszystko. Tylko przez 2 dni w tym miejscu było aż 5 tys. osób. Zdarzało się, że dwie osoby spały na jednym łóżku. Chcąc przejść gdzieś, chodziliśmy między łóżkami w totalnym ścisku, praktycznie nad głowami tych ludzi. Później wróciliśmy na trochę do domu, do pracy. Kolejny przystanek to była praca w tej słynnej hali Tesco w Przemyślu. Tam było dokładnie to samo. Dodatkowo z siostrą rozstawiłyśmy namiot, gdzie gotowałyśmy ciepłe posiłki, kawę, herbatę. Rozdawałyśmy paczki. Tam zaczęłyśmy się przedostawać z pomocą humanitarną na stronę ukraińską. To były głównie jakieś punkty – szkoły, przedszkola. Stamtąd ludzie rozdawali sobie dalej sami. To by moment, kiedy ludzie, którzy nie chcieli jeszcze przekraczać granicy, lokowali się jak najbliższej przejścia.
Jak dalej rozwijała się Twoja pomoc?
Któregoś dnia skontaktowała się ze mną jakaś dziewczyna z pytaniem, czy nie przedostaniemy się z siostrą do Ukrainy po zwierzęta. To było dość blisko, bo Włodzimierz Wołyński, więc stwierdziłyśmy, że czemu nie. To właśnie wtedy zobaczyłyśmy, c o dzieje się po ukraińskiej stronie. U nas było wszystko, po tamtej stronie tylko kawa, herbata i koniec. Tyle pomocy. Widziałyśmy matki z dziećmi z poodmrażanymi policzkami. Przecież to była zima, a w kolejkach stali po kilkadziesiąt godzin. To już wtedy wiedziałam, że ja muszę być tam, po tamtej stronie. Chociaż nie mogę powiedzieć, że się nie bałam. To jednak był teren, gdzie toczyła się wojna. W tym Włodzimierzu poznałam wolontariuszy, którzy transportowali pomoc humanitarną dalej do Ukrainy. Wiedziałam, że jeśli przekażę im pomoc humanitarną, oni przekażą ją potrzebującą. Nie będę ukrywać, że i tak dwa razy się nacięłam, bo zostawiłam paczki w magazynie i… do dziś nie wiem, co się z tą humanitarką stało. Kontakt się zerwał. Niestety w czasie wojny też zdarzają się przekręty i kombinacje, bo całe palety nasze z polskiej akcji humanitarnej były widziane w marketach, nawet oznaczone czerwonym krzyżem. Po tych sytuacjach stwierdziłam, że sama bezpośrednio będę dostarczać paczki do ludzi. Zabierałam produkty w Polsce – od osób prywatnych, firm, fundacji. Wyrzucali mnie drzwiami, wchodziłam oknem. Czasem dawali mi już po prostu na odczepnego. Ale tak właśnie trzeba było działać. Duże fundacje mają inną siłę przebicia. My musieliśmy wszystko wyprosić. Czasem się śmieje, że to, co robiłam dla Ukrainy – dla cywilów i żołnierzy, to sama dla siebie nie umiałabym wyprosić. Tu przychodzi łatwiej. Byłam skupiona głównie na żołnierzach, bo to dość oczywiste, że jeśli oni nie będą odpowiednio zaopatrzeni, to nie będą w stanie pomóc cywilom. Nie będą mieli jak bronić swojego kraju.
Skąd u Pani ta potrzeba pomocy?
Jak wspominałam, poznałam wcześniej tych wolontariuszy, którzy pomagali bezpośrednio w Ukrainie, którzy stamtąd ewakuowali ludzi. Z nimi dotarłam na początku do Kijowa, do Lwowa. I tam już uważałam, że przekroczyłam swoją granicę, że dotarłam bardzo daleko. Tam zobaczyłam osoby, które mieliśmy przetransportować, w jakim one stanie psychicznym i fizycznym przyjeżdżają z miejsc objętych bezpośrednimi atakami, jaki mają bagaż – a często to była taka reklamówka i w niej również niewiele. Widziałam ludzi w szlafrokach, bo uciekali z domów w pośpiechu. I to właśnie też tam trafiłam do ośrodków dla uchodźców i do sierocińców. I to chyba właśnie te sierocińce mnie rozwaliły. My z siostrą miałyśmy pod opieką sierociniec. Oni wiedzieli, że jeśli im się cokolwiek będzie kończyło, to my zrobimy wszystko, by im pomóc. Nie zawsze sama mogłam do nich przyjechać, przecież też musiałam pracować, ale wtedy wysyłałam do nich wolontariuszy, których miałam w Ukrainie. Tam było około 30 – 40 dzieciaków w wieku od 2 do 16 lat. Kiedy te dzieci widziały naszego czerwonego busa, już nas rozpoznawały. Przyczepiały się nam do nóg i nie chciały puszczać. Mówiły, że jadą z nami. Trudno było ich tam zostawiać. Dorosłym było trudno, ale jakoś te sytuację udawało im się tłumaczyć, a dziecko? Jak to wszystko wytłumaczyć dziecku? To jeszcze były sieroty, które straciły rodziców, a też niejednokrotnie były świadkami śmierci tych rodziców. To właśnie wtedy postanowiłam, że będę docierać dalej. Magazyny w okolicach Lwowa i w samym Lwowie były już dobrze zaopatrzone. Wiedziałam, że tej pomocy nie ma na tych frontowych terenach. Wiedziałam, że mamy zabezpieczenie wolontariuszy, wojska lub policji, więc czułam, że mogę pojechać. I tak najpierw był Lwów, później Iwano-Frankiwsk, Czerkasy, Kijów, aż pojechałam do Donbasu. I to był pierwszy raz, kiedy niedaleko naszego samochodu spadła bomba. To było jakieś 200, może 300 metrów od naszego samochodu. Huk niesamowity, cała ziemia zadrżała. Później zaczął się ostrzał. Mieliśmy siedem jednostek, którym mieliśmy rozwieźć pomoc humanitarną, to wszystko wydarzyło się w pierwszym punkcie. Chłopak, wolontariusz, który był z nami, chciał zawracać. Powiedziałam: „Nie, musimy dotrzeć do wszystkich!”.
Bała się Pani?
Bałam się wtedy po raz pierwszy. I chyba ostatni… Przyspieszone tętno, skurcz żołądka, drżenie rąk i nóg, a później pojechałam sama w Konwoju do Charkowa. To prawie 1500 km. Każdy samochód musiał mieć 2 kierowców. To znaczy wtedy tak myśleliśmy. Dziś wiemy, że jeden kierowca może tam dojechać. Jest ciężko, ale da się radę. Sama tak już nie raz jechałam. Najpierw przyjechaliśmy do małej wsi pod Charkowem. Już wtedy oddawali ostrzegawcze strzały, takie, które mówią: „my Was widzimy”. Po dwóch godzinach od naszego wyjazdu, ta wioska została zbombardowana. Możliwe, że to właśnie dlatego, że dostali informację, że była tam rozładowana humanitarka. Często się zdarzało, że jak Rosjanie dostawali informację, że dotarła pomoc humanitarna, bombardowali magazyny. Tu w magazyn nie trafili. To właśnie wtedy zobaczyłam po raz pierwszy ten prawdziwy obraz wojny.
I co Pani wtedy poczuła?
Kiedy zobaczyłam te zniszczone domy, to po prostu osłupiałam. Ja tez widziałam to wcześniej tylko w telewizji, a telewizja nie pokazuje nam wszystkiego. Miałam szeroko otwarte oczy, ale ja po prostu znieruchomiałam. To było moje pierwsze zetknięcie z wojną. Bo przecież jak większość z nas, wojnę znałam tylko z opowiadań dziadków. Dopiero teraz tego doświadczyłam. Poczułam złość, byłam zła. I nawet nie potrafiłam płakać. I taka myśl: „dlaczego reszta świata na to pozwala?”. Ja wiem, że są układy, zasady, że Ukraina nie jest w NATO. Ale to była potworna złość i bezradność. Ale płacz też był…
Kiedy Pani płakała?
Kiedy ludzie do nas podchodzili i nam dziękowali. Tam nie było człowieka, który by do nas nie podszedł i nie podziękował. To był taki zbiorowy płacz. Ja nie potrafiłam spojrzeć w oczy tym ludziom. Szczęśliwie dla mnie było wtedy ciepło. Nie pamiętam, czy to był maj, czy czerwiec, miałam założone okulary przeciwsłoneczne. Nie chciałam, żeby oni wiedzieli moje łzy. Przecież miałam ich wspierać. Ale ja nie potrafiłam im spojrzeć w oczy. Nie wiem, dlaczego. Może się bałam? Na pewno w jakiś sposób się bałam. Teraz wiem, co w nich było i czego mogłam się bać. W oczach dzieci i osób starszych najczęściej w tych oczach jest już pustka. Nie ma nadziei. Jest zwątpienie, poddanie się. Nie ma emocji. Jeszcze ten zapał jest u osób w średnim wieku. Oni jeszcze mają wolę walki. Wierzą, że ta sytuacja się odwróci.
Co Panią skłoniło, by pomagać na froncie?
Odkąd zaczęłam pomagać już bezpośrednio w Ukrainie, docierałam do żołnierzy. W pewnym momencie, kiedy zapytałam kolejnego żołnierza, znów usłyszałam: „potrzeba nam medyków”. Ja jestem po kursach ratownika medycznego i kwalifikowanej pierwszej pomocy. Nie wiedziałam, czy pomogę, ale wiedziałam, że chcę spróbować. Rozmawiałam z kolegami z 14. Brygady, który powiedział mi, że jako Polka nie mam szans dostać się do ZSU (Zbrojnych Sił Ukrainy), nie ma szans, żebym się dostała, ale mogłam próbować do Legionów Międzynarodowych. Dzwoniłam do kilku. Nie chcieli kobiet w ogóle. Wtedy się poddałam. Przypomniałam sobie jednak, że w jednym z pierwszych konwojów do Charkowa poznałam po drodze głównego komendanta policji. Opowiedziałam mu o swojej sytuacji i zaznaczyłam, że chciałabym spróbować, bo nie byłam jeszcze w 100 proc. pewna, czy dam radę. Obiecał, że postara się mi pomóc. Dał mi kontakt do żołnierza z Azowa. Po jakimś czasie dostałam telefon. Dzwonił nieznany numer. Usłyszałam: „Dorota, słyszałem, że chciałaś wstąpić do Legionów”. Zrobił ze mną rutynowy wywiad, co potrafię, jaki ratownik, jakie mam doświadczenie. Powiedział, że jeśli jestem zdecydowana, to mogę wstąpić. Tylko wtedy miałam zaplanowany cały tydzień pomocy humanitarnej w Zaporożu. Wiedziałam, że jeśli wejdę do Legionów, nikt tego za mnie nie zrobi. Nie chciałam zawieźć tych ludzi, którzy czekają na pomoc, nie chciałam też, by Legiony ze mnie zrezygnowały. Zapytałam, czy uda się to połączyć i tak pojechałam na tydzień do Zaporoża, bo w Legionach obiecali na mnie poczekać. W Zaporożu tez mieliśmy różne sytuacje. Zdarzało nam się uciekać 160 km/h przed ostrzałem. Po powrocie zadzwoniłam do Legionów, że jestem w gotowości. Usłyszałam, że mam 2 godziny, żeby się spakować. Po dwóch godzinach przyjechał po mnie wojskowy samochód. W środku było dwóch żołnierzy i jeden nowy jak ja. To było o godzinie 13:00. Zabrali mnie do bazy. Nawet nie wiedziałam, gdzie jestem. Musiałam wyłączyć lokalizację. Okazało się, że przez ten tydzień dobrze mnie sprawdzili. Moją rodzinę też. Dostarczałam im wcześniej dokumenty, że nie jestem karana itd., ale oni i tak zrobili wywiad na mój temat. W drugiej bazie dopiero się wszystko zaczęło. Na początku i tak nie jeździłam na akcje. Miałam szkolenie. Teraz już wiem, że może 30 proc. z tego przydaje się medykowi. 70 proc. to przygotowanie wojenne. Miałam filmy, szkolenia, przygotowanie fizyczne i psychiczne. To zaopatrywanie ran tez nie jest takie, jakiego uczą nas w Polsce na podstawowych kursach. Kiedy dowódca stwierdził, że jestem gotowa, trafiłam na front, na czerwoną strefę „0”. Tam ostrzał jest rzeczą normalną. Czy tam się boimy? Boimy się. Wszyscy się boimy, bo jadąc na akcję nigdy nie wiemy, czy to nie jest bilet w jedną stronę i czy wszyscy wrócimy w komplecie.
Pamięta Pani swojego pierwszego pacjenta?
Nie pamiętam, kiedy to było. To był chłopak po wejściu na minę. Było ich dwóch, ale dostałam rozkaz zabrania tylko jednego. Drugi miał zostać na BTR i że ktoś inny się nim zajmie. Kiedy zobaczyłam tego swojego pacjenta, to bałam się zdjąć mu buta, bo wydawało mi się, że cała noga odpadnie mu razem z butem. Jeden turnikiet miał założony przez chłopaków z frontu, drugi założyłam mu ja. Krew była wszędzie. Ja byłam cała w tej krwi, ambulans. Niestety mimo podania parametrów znieczulających i wstępnego zabezpieczenia medycznego, parametry się nie poprawiały. Dopiero po podaniu morfiny, mogłam go zacząć transportować. Ambulans dojechał ze spaloną skrzynią biegów. Nie mogłam się zatrzymać. Tylko tak mogłam go uratować.
Ten człowiek przeżył?
Tak.
Czy ten pacjent był dla Pani wstrząsem?
Nie, już wcześniej miałam styczność z ranami bojowymi. Jeździłam do szpitali. Na filmach wygląda to zupełnie inaczej. Ja musiałam się na to napatrzeć i z tym się oswoić. Ratownik medyczny nie może się bać rany.
Można się oswoić z tym widokiem?
Kiedyś nie sądziłam. Teraz wiem, że tak, można się z tym oswoić.
Jaki moment był dla Pani najtrudniejszy?
Kiedy zobaczyłam tego drugiego chłopaka po wybuchu miny pod szpitalem. Dowódca dojechał do szpitala, spojrzałam na niego i wiedziałam już co się stało. Ten żołnierz najprawdopodobniej nie miał szans na przeżycie. Nie miał obu rąk, obu nóg, miał też mózg na wierzchu. Ale dla mnie najgorsze jest to, że do dziś zastanawiam się, co by było, gdybym została z nim na miejscu. Czy może udałoby mi się mu jakoś pomóc, bo jako medyk może mogłabym mu bardziej pomóc. Najgorsze było to, że musiałam spakować jego ciało do czarnego worka. Pożegnać go od całej grupy, bo on był z naszej grupy. To był pierwszy martwy żołnierz, który był blisko mnie i którego musiałam zasunąć w tym worku. Znałam też kilku Polaków, których już dziś z nami nie ma. Dwóch z nich osobiście żegnałam na charkowskim cmentarzu. Jeden z nich był dla mnie jak brat, drugiego znałam jedynie z rozmów telefonicznych. Nie mieliśmy okazji się spotkać. Zdjęć mam miliony w telefonie. Do każdego z nich opowiem historię. Kiedyś śmiałam się, że nie pamiętam, co zjadłam na śniadanie. Teraz aż sama się dziwię, jak może przestawić się ludzki mózg. Niestety te gorsze chwile pamiętam lepiej.
Czy ze śmiercią ma Pani styczność na co dzień?
Niestety tak. Również z ciałami zabitych wojsk przeciwnika. Oni są pozostawiani w lesie, na łąkach. Nikt tych ciał nie chowa. Obecnie to nie stanowi większego problemu, bo jest zima, ale jak było ciepło, to problem był, bo te ciała zwyczajnie się rozkładały, zwierzęta zaczęły je zjadać. Bo też trzeba pamiętać, że rzadko kto zabiera zwierzę, gdy się ewakuuje. Te zwierzęta pozostawione same sobie też starają się sobie jakoś radzić, więc zjadają pozostawione ciała. I te ciała, ciała wroga, nie robią na mnie wrażenia. Ale jak widzę ciała chłopaków z wojsk ukraińskich, naszych chłopaków, to jest gorzej. My ich zabieramy z pola walki, indentyfikujemy, chowamy. To wszystko jest ciężkie, bo wiemy, że o jednego czy pięciu…. Zawsze nas jest mniej.
Czy są momenty, kiedy uśmiech pojawia się na Waszych twarzach?
Są, muszą być! U nas śmiech, taniec, głośna muzyka to sposób na odreagowanie. Jak gdzieś wjeżdżamy, chłopaki stają na tych pick upach stają, śpiewają, tańczą. Ludzie od nas wychodzą, machają flagami i płaczą, pozdrawiają. Gorzej, kiedy z tej misji nie wracamy w komplecie. Wtedy u nas tego entuzjazmu jest zdecydowanie mniej. Wiele wynagradzają jednak te dzieci, które wybiegają do nas z cukierkami, które jeszcze dwa dni temu sami im rozdawaliśmy. Ci ludzie, którzy dzielą się wszystkim. Mięsem, chlebem, słodyczami. Ta wdzięczność jest niesamowita. Niestety jest też druga strona medalu i mierzymy się też z traumami, które nie dla wszystkich są do wytrzymania. Mieliśmy już w drużynie zespół stresu pourazowego. On już nie myślał logicznie. Nie był od początku wojny, ale to był 9 miesiąc. Nie widział się z żoną, dziećmi, miał utrudniony kontakt przez internet, bo te łącza też ie są dobre, Robił już dość ryzykowne akcje. Wychodził na pole z karabinem, gdzie widoczny był z powietrza. On narażał nie tylko siebie, ale również 40 innych osób. Takie zachowanie spowodowało, że dostał przepustkę na powrót do domu i prośbę o konsultację z psychologiem. Szczerze mówiąc nie wiem, czy do nas wrócił, czy wróci…
Jest Pani mamą dwójki dorosłych dzieci. Nie boją się o Panią?
Jak zaczynała pomoc humanitarną, bardzo mnie wspierali. Córka organizowała drobna pomoc, jaką można było organizować jako licealiści. To były paczki z szamponami, kubeczkami jednorazowymi, talerzykami. Syn dla odmiany pomagał mi graficznie i w social mediach. Ten wolontariat w głąb Ukrainy to już dla nich było przegięcie. A jak dowiedzieli się, że będę medykiem… Chyba sama sobie tego nie wybaczę. Tego jak ich poinformowałam. Nie wiem, czy oni mi to wybaczą. To był trudny moment, a ja do nich zadzwoniłam już podczas szkoleń, że podjęłam taką decyzję i jestem w Legionach. Nie miałam odwagi wrócić do domu i im o tym powiedzieć. Wiedziałam, że będą mnie od tego odwlekać, aż przekonają, żebym została. Albo się skłócimy, a ja postawię na swoim. Było bardzo gorąco. Długo się do mnie nie odzywali. Później dopiero zaczęli wysyłać krótkie wiadomości, dopiero później jakieś rozmowy telefoniczne. Na pierwszą przepustkę zjechałam dopiero po 83 dniach, to dopiero wtedy na spokojnie sobie wszystko wyjaśniliśmy. Był płacz, były pytania, dlaczego akurat ja musiałam iść na front, dlaczego inni tego nie robią. Łącznie z tym, że przecież są Ukraińcy w Polsce, którzy nie walczą i nie czują takiej potrzeby, a ja chcę iść walczyć za ich kraj. To tez rozumiem. Tłumacze im, że ja tam jestem z potrzeby serca. Zresztą od zawsze pomagałam. Odkąd pamiętam działałam w wolontariacie. Ostatnio przy covidzie brałam udział w pomocy medykom i strażakom. Teraz w domu byłam na święta. Doznałam urazu i zgubiłam dokumenty. To spowodowało, że dowódca pozwolił mi wrócić. Nie wyobrażam sobie, jak zareagowałyby moje dzieci, gdybym w te święta nie była z nimi. Chyba by mi nie darowały tego. Jednak jak tylko jestem w domu, słyszę: „nie wyjeżdżaj”. To jest trudne. Ale oni wiedzą, że ja będąc tam, nawet pod ostrzałem, jestem szczęśliwa. Jestem szczęśliwa, że mogę pomóc.
A czy dzieci mówią Pani, że są z Pani dumne?
Tak. Teraz już tak. Mówią, że bardzo się o mnie boją, ale, skoro widzą, że to daje mi szczęście, to proszą jedynie, żebym im obiecała, że wrócę.
Może im Pani to obiecać?
No nie mogę im tego obiecać. Zawsze mówię im, że ich kocham i „do zobaczenia”, ale że wrócę obiecać im nie mogę. Jak wcześniej mówiłam, każda akcja może być dla nas biletem w jedną stronę.
Jak ocenia Pani to, co się dzieje obecnie na froncie? Na która stronę przechyla się szala?
Rosja i Białoruś cały czas się zbroi. Boimy się, że Białoruś zaatakuje Ukrainę Zachodnią, żeby uniemożliwić nam transport i ewakuację. Gdyby nie zima, to ten postęp strony ukraińskiej widoczny był codziennie. Wiosna po wiosce były odzyskiwane. Teraz stanęło to w miejscu. Znowu wioski, które były odbite znów są atakowane. Znów ewakuujemy stamtąd ludność. Żołnierze też są ewakuowani.
Swoją podróż odbywa Pani z kolegą z frontu, Charlym. Dlaczego jest on tak ważny dla strony rosyjskiej, bo jak wiemy za jego głowę wyznaczono nagrodę?
Bo jest snajperem. Medyk i snajper to dwa cele dla rosyjskich żołnierzy. Wiadomo – snajper działa z ukrycia i zabija ich ludzi. Medyk ratuje naszych. Jeśli zabiją snajpera, wielu ich ludzi może przeżyć, jeśli zabiją medyka, wielu naszych może nie przeżyć.
To oznacza, że Pani też jest na liście Rosjan?
Z tego co wiem, jeszcze nie, ale spodziewam się, że to może nastąpić. Nie kryję się z moją twarzą. Nie boje się jej pokazywać. Poza medykiem, ściągam też pomoc humanitarną, a wolontariusze również są na ich listach.
Co jest dziś Wam potrzebne na froncie?
Obecnie zbieram na samochód terenowy, który na miejscu przerobimy na ambulans. My mamy ambulanse takie jak jeżdżą w Polsce, ale one nie sprawdzają się w terenie. Ciągle się psują. Często lepiej dla nas zostawić je i nie brać na akcję. Potrzebne nam są plecaki medyczne, opatrunki na rozległe rany, na rany postrzałowe, bandaże izraelskie, środki przeciwbólowe z morfiną włącznie. Tam jedną ampułkę dzielą na 3 dawki. Nam potrzebne jest wszystko – od zapałek, po agregaty.
A kiedy planuje Pani wrócić z wojny na stałe do Polski?
Razem z Wami do końca, czyli razem z Ukrainą. Nie zatrzymam się. Dopiero kiedy wojna się skończy, ja wrócę do domu…