
Marta Mirska była talentem odkrytym w 1940 roku dzięki ogłoszeniu w „Gazecie Wileńskiej”. Szukano wtedy młodej dziewczyny, refrenistki o głosie altowym na występy w kawiarni Sztral Artystów. Miała wtedy 22 lata, kiedy za namową swoich sióstr i koleżanek postanowiła wziąć udział w konkursie. Zaśpiewała Tango Notturno, którego nigdy później jakoś nie nagrała. Drżał w lichtarzach płomień świec…. Po odśpiewaniu komisja poprosiła o jeszcze trzy inne piosenki. Została przyjęta. Od zaraz została zaangażowana do kabaretu literacko-muzycznego „Ksantypa” kierowanego przez Janusza Minkiewicza. Tylko jej prawdziwe nazwisko nie nadawało się na scenę. Alicja Nowakówna… nie brzmiało zbyt uroczo. Jako łączniczka AK miała pseudonim Marta. Światopełk Karpiński wymyślił jej nazwisko Mirska, a ona pomysł ten od razu zaakceptowała. Nazajutrz tłumy. Miejsca zarezerwowane. Wśród publiczności śmietanka artystyczna. Do jej garderoby weszła Hanka Ordonówna i złożyła jej gratulacje. Zapytała gdzie nauczyła się tak śpiewać? Pani Marta odpowiedziała zmieszana, że nigdzie… to się samo tak śpiewa… Ta wielka gwiazda przedwojenna Hanka Ordonówna pogratulowała najserdeczniej debiutantce, życzyła sukcesów i zniknęła w tłumie. Taki był początek kariery wielkiej gwiazdy piosenki XX wieku, ulubienicy publiczności, Królowej Polskiej Piosenki – Marty Mirskiej, której piosenki pamiętamy do dziś.
Wilno było miastem, w którym w czasie wojny schronienie znalazło wielu polskich artystów. Marta Mirska, która w Wilnie spędziła najpiękniejszych 11 lat swojego życia, poznała tu i spotkała mistrzów ekranu, sceny i pióra, ludzi teatru, kabaretu i piosenkarzy, m.in.: Hankę Ordonównę, Hankę Skarżankę, Hankę Bielicką, Światopełka Karpińskiego, Janusza Minkiewicza, Ludwika Sempolińskiego, Jerzego Duszyńskiego, Bernarda Ładysza. Skarżanka, która również wzięła udział w owym konkursie-przesłuchaniu na refrenistkę, ubrana była w futro fokowe. Marta Mirska pomyślała o sobie: – Co Ty tu robisz Kopciuszku…? Mirska jednak miała wielką przewagę nad nią i o wiele więcej zalet, co z pewnością zauważyła przesłuchująca ją komisja – znała wszystkie najpopularniejsze przedwojenne piosenki. Na pamięć! Dlaczego? Słuchała radia, a radio bardzo je lansowało przed wojną. Urodziła się 12 lutego 1918 roku w Warszawie. Była czwartym dzieckiem rodziców – Józefy i Józefa Nowaków. Rodzeństwa byłoby siedmioro, ale trójka zmarła w niemowlęcym wieku. Kiedy rodzina Nowaków opuściła Warszawę, Marta Mirska miała 21 lat. Po krótkim pobycie w Gdańsku, znalazła się w mieście Mickiewicza, Słowackiego, Filomatów i Filaretów – czyli w Wilnie. Ala (czyli późniejsza Marta Mirska) maturę zdała u sióstr benedyktynek. Uczyła się pilnie, a w wolnym czasie słuchała radia. Znała cały repertuar Hanki Ordonówny na pamięć. Pewnego dnia do ich domu przyszli młodzi z AK, złożyła przysięgę na Krzyż Św. i wybrała pseudonim Marta. Do jej obowiązków należało pisanie odezw. W życiu łączniczki Marty pojawiła się nieoczekiwanie wielka miłość, wielka i tragiczna, która odcisnęła piętno na jej twórczości artystycznej. Ta wielka miłość sprawiła, że pokochała ona piosenki o morzu i o takiej morskiej tematyce, a lubiła śpiewać najbardziej… Zachodni wiatr spienione goni fale, Hej chłopcy, morze ma barwę zieloną, Aloha… Jako uczennica szóstej klasy gimnazjum w Wilnie wyjechała na wycieczkę do Gdyni na zwiedzanie statku „Dar Pomorza”. Poznała tam podczas zwiedzania marynarza Jana Zieleniewskiego. Była to miłość od pierwszego wejrzenia – taka jak w książkach i w bajkach, taka, którą rzadko spotyka się w życiu, ale taka, która prawdziwie istnieje. Pisała, że wróciła do Wilna wprost nieprzytomna ze szczęścia. Niestety, jej marynarz udał się rychło w rejs dookoła świata, mając dopłynąć do Cape Horn. To przyniosło rozłąkę. Pisali do siebie jednak listy, tęsknili za sobą. Do Wilna przyjechał po raz pierwszy w 1938 roku, a następnie w sierpniu 1939 na trzy dni. Trzeciego dnia ksiądz dał im nieoficjalny ślub „żeby to mieli chociaż na pewno”. Kilka godzin po tym ślubie odjechał na ćwiczenia do Bydgoszczy. Wybuchła wojna. Janek Zieleniewski zginął w pierwszych dniach września 1939 roku. Został odznaczony krzyżem Virtuti Militari. Pozostawił listy i dwa pamiątkowe albumy z podróży dookoła świata oraz miłość w sercu, bolesną, palącą miłość. Śpiew Marty Mirskiej od tej pory był pełen tęsknoty, a pierwsze występy – ponad jej siły. Nie mogła dokończyć piosenki Nikt za mną nie tęskni – tanga, które stało się na długo szlagierem Wilna. Rozpłakała się i nie dokończyła. Pamiętała o tej miłości do końca życia, nawet wtedy, kiedy była już mężatką, niektóre listy podpisywała Marta Mirska-Zieleniewska… przywłaszczając sobie jak gdyby jego nazwisko. Była pewna, że taka miłość, takie uczucie zdarza się w życiu tylko raz. Wiedziała i czuła, że ma prawo do tego nazwiska. Podczas każdego swojego występu myślała tylko o nim. Żyła z cieniem człowieka i ze wspomnieniem o nim do końca swojego życia. W 1946 roku, po szumnych występach w wileńskim Sztralu, przyjechała z rodziną do Łodzi. Nawiązała współpracę z Rozgłośnią Polskiego Radia. Tu zaczęły się jej występy w podwieczorkach przy mikrofonie. Poznała wspaniałą akompaniatorkę Franciszkę Leszczyńską, nawiązała współpracę z Orkiestrą Taneczną Braci Łopatowskich. Podczas wielu koncertów konferansjerkę prowadził Kazimierz Rudzki, a występowali z nią Irena Malkiewicz i Henryk hrabia Rostworowski, z którym przyjaźniła się później przez wiele, wiele lat. Pani Franciszka zaś, słynna akompaniatorka, stwarzała niepowtarzalną atmosferę do śpiewania. Grała delikatnie, co słychać zresztą w pozostawionych nagraniach. Wyczuwała każdego pieśniarza, potrafiła stworzyć ciekawe tło muzyczne. Grała w stylu przedwojennym; klimatycznie, spokojnie, szlachetnie i ciekawie. Sama również pisała piosenki. Z towarzyszeniem pani Franciszki rozpoczęła występy w popularnych audycjach „Mozaika muzyczna”. Śpiewała modne wówczas szlagiery oraz nowe piosenki, jak Miłość ma kolor czerwony, do słów Światopełka Karpińskiego. Odstąpiła tę piosenkę Rostworowskiemu i zgodziła się, by to on ją nagrał. Wyszła za mąż za jednego z braci Łopatowskich, perkusistę Zbigniewa Reinigera.
Marta Mirska swoim ciepłym altem czarowała publiczność nie tylko zgromadzoną przy odbiornikach radiowych w całej Polsce, ale także, a może przede wszystkim, na wielu koncertach na żywo. Występowała w ogromnych salach plenerowych, filharmoniach, w dużych zamkniętych aulach, ale też w salach małych, nieogrzewanych, w remizach i w domach opieki. Śpiewała w kawiarniach i na dancingach. Występując z orkiestrą braci Łopatowskich umocniła swoją pozycję jako piosenkarki. Koncertowała w Czechosłowacji i na Węgrzech. Zainteresował się nią pionier powojennej Fonografii Polskiej, inżynier chemik Mieczysław Wejman, pierwszy człowiek po wojnie produkujący płyty gramofonowe. Tłoczył je już w czasie okupacji, razem z Janem Ciżyńskim, w piwnicy na Mokotowie. Po wojnie, pod koniec 1945 roku otworzył swoją fabrykę płyt, przy ul. Kościelnej 17 w Poznaniu. Zaprosił do nagrań Martę Mirską. Orzekł: „Nagramy każdą piosenkę, którą tylko Pani zechce”. Wiedział, wyczuwał, że ma do czynienia z gwiazdą pierwszej wielkości. Jednym z popularnych utworów Marty Mirskiej z tego okresu jest tango Piosenka przypomni ci, nagrane w 1948 roku z towarzyszeniem orkiestry Mieczysława Paszkieta. Nagranie to jest dostępne na platformie YouTube. Do wielu z nagrywanych w latach 1947-1948 piosenek sama pisała teksty, to piosenki Aloha, Amor, amor, amor, Jedzie pociąg, Jesienny liść, Melodia jesienna, Miłosna serenada, Rande vous, Rumba Negro, Cziju-Cziju, Tęsknota hawajska, Wspominałam ten dzień. Z tą ostatnią piosenką wiąże się pewna śmieszna historia. Marta Mirska kiedyś przypadkiem zauważyła, że jakiś pijaczek pod sklepem podśpiewuje jej piosenkę. Zwierzyła się z tego komuś niepocieszona. W dodatku przekręca tekst, który ona sama ułożyła… Ależ to najlepszy dowód na to, że piosenka jest bardzo popularna, jeśli nucą ją ludzie różnych stanów! Ona ze studia nagrań wychodzi na podwórko, na ulicę, śpiewają ją orkiestry uliczne – jak ta z ulicy Chmielnej, śpiewają te piosenki dzieci w szkołach, zakochani, młodzież, tańczą przy jej płytach i podśpiewują. Z tego należy się cieszyć, a nie smucić! Innym razem Marta Mirska, która w ogóle zawsze chyba wszystko przeżywała, zeszła ze sceny po wykonaniu jednego ze swoich wielkich szlagierów i była zdziwiona, że w sali zapadła niezmierzona cisza i nikt nie bije braw. Katastrofa… nie podobało się – pomyślała. Było wprost przeciwnie. Dopiero po jakimś czasie rozległy się huraganowe brawa. Okazało się, że publiczność potrzebuje chwili czasu, żeby ochłonąć po takiej dawce wzruszeń, które dostarczyła pieśniarka. Doprowadziła całą widownię do łez po odśpiewaniu piosenki Pierwszy siwy włos i ludzie po prostu nie byli w stanie klaskać bo… płakali. Czas napisać o tej piosence. O okolicznościach powstania tej piosenki opowiedział mi znany impresario, Henryk Michalski, który sympatyzował z Mirską, wydał jej płytę w USA, a wcześniej pracował z nią i jeździł wiele lat po Polsce. Była to oczywiście więcej niż przyjaźń. Marta Mirska była zazdrosna o to, że ożenił się z inną. „I tak nie będziesz z nią szczęśliwy!” – rzuciła mu, kiedy się dowiedziała, że chcą się pobrać. Dzięki niemu otrzymała mieszkanie przy Alei Wyzwolenia w Warszawie. Wcześniej mieszkała w pokoju sublokatorskim na Żoliborzu. Henryk Michalski poszedł do wydziału lokatorskiego i zrobił awanturę, że to skandal, żeby tej klasy artystka mieszkała w takich warunkach. Poprosił o przepisanie swojego mieszkania dla niej. Później odwiedzał ją wielokrotnie, gdy była niechodząca i schorowana. Wracając do piosenki Pierwszy siwy włos, piosenki, której za skarby świata nie chciała śpiewać, bo wydawało jej się, że to nie dla niej, że to o starości, a ona przecież nie jest stara, że to jakieś smutne i w ogóle „nie chwyci”. Myliła się. Piosenka okazała się jednym z największych szlagierów XX wieku. Jak doszło do powstania tego utworu?
Profesor Henryk Jabłoński wtedy jeszcze nie był profesorem. Był dwudziestoczteroletnim absolwentem Polskiego Konserwatorium w Gdańsku, kiedy wybuchła wojna i Wolne Miasto nazwano Danzig. Zamknięto polską rozgłośnię, w której Henio zdążył już się zadomowić i trzeba było szukać pracy. Grał więc przyszły profesor w dancingowych orkiestrach, a w wolnych chwilach, a trzeba przyznać, że było ich w nadmiarze, komponował. Kiedy zużył już niewielki zapas papieru nutowego, zapisywał swoje pomysły na arkuszach szarego, pakowego papieru, na którym śliczna żona pieczołowicie ołówkiem kreśliła pięciolinie. Dorobek umieszczano w szufladzie kuchennego stołu. Z jednej strony kompozytor był płodny, z drugiej papier pakowy gruby, w każdym razie szuflada się zapełniła i nie mogła służyć swojemu pierwotnemu przeznaczeniu, czyli przechowywaniu łyżek, tłuczków, wałków. Henryk nie za bardzo przejmował się swoją twórczością, więc kiedy żona zaczęła narzekać na tę niewygodę, powiedział krótko: – Spal to, po wojnie napiszę więcej i lepiej. No i pani Jabłońska spaliła te muzyczne szkice swojego męża. Ale nie wszystkie. Zanim trafiły do pieca, zostały starannie przegrane na lekko rozstrojonym domowym pianinie, a te które się wydały dobre, uniknęły stosu i zostały starannie schowane.
Po wojnie Henryk Jabłoński wrócił do gdańskiej rozgłośni. Był tam akompaniatorem. W pierwszej połowie lat pięćdziesiątych z Warszawy przyszło polecenie w związku z organizowanym konkursem na radiową piosenkę – wszystkie oddziały miały przysłać swoje propozycje. Podpisano: kierownik Działu Muzyki Lekkiej Polskiego Radia Władysław Szpilman. Szpilman był apodyktycznym, wymagającym szefem, trzęsącym wtedy polską rozrywką. Termin nadsyłania prac był bardzo krótki, a poleceń z centrali nikt wtedy nie śmiał lekceważyć. W Gdańsku padło na Henryk Jabłońskiego. – Napiszcie coś, ale dobrego i szybko – wydał polecenie dyrektor rozgłośni. I tu nie po raz pierwszy nieocenioną okazała się pani Jabłońska. – Nie martw się Heniu, mam tu te twoje stare piosenki. Wybrano jedną. Kierownik literacki gdańskiego radia napisał miły tekst, zatytułował go Dziewczyna z tramwaju i piosenkę wysłano do Warszawy. Po jakimś czasie – telefon. Piosenka zakwalifikowana do koncertu, pan Jabłoński proszony o przyjazd. Jakież było jego zdziwienie, kiedy przeczytał, że jego piosenka nazywa się teraz Pierwszy siwy włos, a śpiewać ją będzie Marta Mirska. – Tekst był słaby, powiedział Szpilman, nie pasował do muzyki. Musiał więc powstać nowy. Zadania napisania nowego tekstu podjął się doświadczony tekściarz Kazimierz Winkler. Za to teraz, nowy tekst nie pasował Marcie Mirskiej – odmówiła śpiewania. Mówiła, że to piosenka dla starszej piosenkarki. A ona co, młoda? Ma już dobrze po trzydziestce. Poza tym musi zaśpiewać, bo program koncertu jest już wydrukowany. Wtedy radiowe, nadawane na żywo koncerty traktowano niezwykle poważnie. Słuchała ich w niedzielne popołudnia cała Polska, a ich program podawały gazety. Nie chciała śpiewać Mirska, ale musiała. Stanęła więc przed orkiestrą Jana Cajmera, popłynął wstęp, a potem słodki alt piosenkarki: Babie lato wolno płynie… Spojrzała na widownię i wiedziała. Narodził się przebój. Ta widownia, tak oczarowana piosenką i wykonaniem domagała się bisów. No i Mirska bisowała. Czternaście aż razy! Koncert szedł na żywo, w Hali Gwardii w Warszawie (dziś Hala Mirowska). Widowni nie udało się okiełznać i tak cała Polska czternaście razy usłyszała Spostrzegłam dzisiaj pierwszy siwy włos na twojej skroni… I miała swój przebój na następnych wiele lat.
Henryk Michalski wyjawił jeszcze dodatkowe fakty związane z nagraniem tej piosenki. Kompozytor Henryk Jabłoński pojawił się pewnego dnia u Jana Cajmera (znanego dyrygenta, kierownika Orkiestry Tanecznej Polskiego Radia). Henryk Michalski doradził, że orkiestrę musi wzmocnić partia skrzypiec. Skąd wziąć takich skrzypków – głowił się Cajmer. Jak to skąd? Z orkiestry Rachonia – podpowiedział Michalski. Marta Mirska wystąpiła z takim właśnie składem orkiestry Cajmera powiększonym o dodatkowych skrzypków w Hali Gwardii. Michalski doradził pani Marcie – Ty nie nagrywaj tego na płyty, bo ja walczę z ZAIKS-em o godziwe stawki dla kompozytora, autora tekstu, jak i wykonawców. Wielu wykonawców posłuchało Michalskiego i odłożyli na później swoje nagrania. Według informacji podanych w książce J. Świądra i T.Stolarskiego „Gloria i gehenna” i przekazu Henryka Michalskiego, wyłamał się z tego Mieczysław Fogg, który nagrał Pierwszy siwy włos właśnie jako pierwszy, z orkiestrą Jerzego Haralda. Zrobił właściwie świństwo Mirskiej, bo nie była to jego piosenka, a płyta sprzedawała się jak świeże bułeczki. Wg innych źródeł, to Władysław Szpilman polecił nagranie Foggowi tej płyty, bo widocznie uznał, że to wielki szlagier, godny o wiele większej gwiazdy – jaką był Fogg i może to bardziej znane nazwisko spowoduje jeszcze większy sukces, przynosząc większe zyski. Sprawa jest do dziś zagmatwana, właściwie nie wiadomo kto co i jak było. Jedno jest pewne – Marta Mirska miała do Fogga o to żal. Słynąca ze swojej wybuchowości, miała podobno w odwecie podczas jednej z zakrapianych kolacji wbić widelec w rękę Fogga przeklinając go i wrzeszcząc ty taki… ukradłeś mi piosenkę. Wszystko jedno czy to prawda, czy nie – niezwykle barwna anegdota i opowiadana przez wielu. Piosenka bardzo wzruszająca, a historia wesoła, z tym, że nie dla wszystkich…
Pierwsze nagrania płytowe i koncerty.
Jak już wspomniałem, Marta Mirska pierwsze płyty nagrała w Poznaniu, w wytwórni „MEWA”. Nagrała 56 piosenek, a wśród nich: Piosenka przypomni ci, Wspominałam ten dzień, Jedzie pociąg, Randez-vous, Aloha, Jesienny liść, Rumba Negro. Później nagrywała już w Warszawie, w Polskich Nagraniach. Na jej płytach znalazły się takie piosenki jak Pierwszy siwy włos, zachodni wiatr, Hej chłopcy, Katarzyna, Gwóźdź w bucie. Dwa nagrania popełniła z pieśniarzem specjalizujący się w muzyce ludowej – Janem Ciżyńskim, a były to polki Siwy koń i Poczkaj, poczkaj.
Podczas któregoś z nagrań, Marta Mirska zauważyła, że orkiestra jest zbyt głośna w stosunku do niej – do solistki. Przybliżała się więc do mikrofonu. Inżynier dźwięku jednak uważał, że w tej konkretnej piosence jest tak piękna partia skrzypiec, że to ona musi zostać wyeksponowana. Był to oczywiście błąd, bo w nagraniu piosenki zawsze to wokalista musi być na pierwszym miejscu, a każde słowo tekstu musi dotrzeć do słuchacza. Marta Mirska przybliżała się za każdą kolejną próbą do mikrofonu, a uparty inżynier dźwięku, żeby z nią wygrać, musiał narysować kredą kółko wokół stojaka na mikrofon i miał powiedzieć – „Niech się pani nie ruszy!”. Poza koncertami w Stolicy, Mirska śpiewała w całej Polsce. Śpiewała w miastach wielkich i małych, dla budowniczych Nowej Huty, dla budowniczych MDM-u, na zlotach młodzieży, śpiewała dla górników i hutników. Na stadionach, na placach budowy, a nawet w przedszkolach. Czasem bywało tak, że nie było ogrzewania ani instrumentu. Akompaniował wtedy akordeonista. Artystów ogrzewały gorące, niemilknące oklaski widzów. Czasami przychodziło artystom ogrzać jakąś zimną salę. Wykupywali w sklepach GS spirytus, wlewali do miski i podpalali. Marta Mirska śpiewała podczas wielu pochodów 1-majowych, na imprezach patriotycznych i z okazji świąt państwowych. Na Mariensztacie śpiewała Na prawo most, na lewo most, a dołem Wisła płynie. O publiczności mówiła: „Publiczności nie da się oszukać. Publiczność nigdy nie zaakceptuje nieprawdy, fałszu, udawania. Istnieje jakaś niewidoczna nić porozumienia między publicznością, a wykonawcą. Wykonawca musi być prawdziwy, naturalny”.
W jednym z wywiadów podsumowała: „Uznanie jest zawsze największa nagrodą dla artysty. Zresztą z objawami gorącej sympatii spotykam się bardzo często, najczęściej ze strony młodzieży”. Publiczność żegnała ją i witała kwiatami, podczas koncertów jej wykonania nagradzane były huraganami braw. Wszyscy mieli poczucie, że ona jest prawdziwie – wielką gwiazdą. Bo rzeczywiście taką gwiazdą była, kiedy pojawiała się na scenie. Miała urok, czar, osobowość, piękną, wyjątkową barwę głosu – ciemną, szlachetną, głos silny, dźwięczny i postawiony. A interpretacje… w każde wyśpiewywane słowo potrafiła włożyć serce. Śpiewała z sensem i do drugiego człowieka. Kiedy na ulicy podeszła do niej staruszka z siedmioletnią dziewczynką i oznajmiła, że to jest chyba największa i najmłodsza miłośniczka talentu Marty Mirskiej, Mirska bez wahania zbliżyła się do kiosku z zabawkami i kupiła dziewczynce lalkę. Dziewczynka powiedziała, że lalka będzie się nazywała Marteczka. A pierwszy autograf? Pamięta, że dała go także dziecku, które… poprosiło o autorytet!
Mirska odbierała setki, dosłownie setki listów każdego roku. Pisali starsi słuchacze, ale także pisały do niej dzieci. „Zawsze słucham, gdy pani śpiewa przez radio, to proszę o piosenkę Twój pierwszy siwy włos. Już prawie ją umiem śpiewać. Całuję panią, Jola Sendecka, wnuczka Józefa Sendeckiego, artysty opery w Poznaniu. Mam siedem lat”. Czy to nie rozczulające?
Kariera Marty Mirskiej przypadła na koniec lat 40., lata 50. i 60. ub. stulecia. Później, w latach 80. jej stan zdrowia i jej przykutego do łóżka męża, perkusisty Zbigniewa Reinigera, był dramatyczny. Nie dość, że została zapomniana przez środowisko artystyczne, to była jeszcze zdana na łaskę i niełaskę przypadkowych ludzi. W malutkim pokoiku przy Alei Wyzwolenia 9 w Warszawie, w mieszkaniu numer 33 Marta Mirska spędzała ostatnie lata swojego życia. Stały tam dwa łóżka – na prawym siedziała Mirska, w szlafroku, chora, za wszelką cenę starająca się pokonać wszelkie trudności, na drugim leżał jej mąż, bełkocący, w połowie sparaliżowany. Nie mógł sam sięgnąć po szklankę wody.
Marta Mirska była człowiekiem szczerym, dobrym, czułym, słownym, prawdomównym i prawdziwym. Była wrażliwa na piękno i z godnością traktowała każdego człowieka. Nienawidziła zawiści, egoizmu, chamstwa i wywyższania się ponad innych. Nie znosiła plotek, którymi ludzie potrafią się „żywić”. Potrafiła złapać kontakt z młodszymi od niej kolegami – artystami oraz z ludźmi kultury. Z niektórymi z nich utrzymywała korespondencję przez lata. Z Jerzym Miecznikowskim, dyrektorem domu kultury w Swarzędzu, łączyła ją taka korespondencyjna przyjaźń. Bardzo szybko przeszła z nim na „ty”.
W Stanach Zjednoczonych, w Chicago, z inicjatywy Henryka Michalskiego ukazała się płyta Marty Mirskiej, która zapoczątkowała plejadę takich krążków polskich piosenkarzy i artystów, jak: Janusz Gniatkowski, Zbigniew Rawicz – Pieśniarz Warszawy, Duet „Framerowie”, Duet „Mirton” z Łodzi, Karin Stanek, Czerwono-Czarni czy Niebiesko-Czarni. Płyta Marty Mirskiej była pierwsza z tego cyklu. Nosiła tytuł: „Królowa Polskiej Piosenki”. Na płycie znalazły się nagrane w doskonałej jakości piosenki: Pierwszy siwy włos, Mała stacja, Listonosz, Hej chłopcy, Ojej żaba, żaba, żaba, Czasem bywa tak, Paryski Gawroche, Z tobą tańczyć chcę, Kiedy gwiazdy, Przyjedź znów. Najlepsze jest jednak to, że chociaż nakład płyty był kilkutysięczny i sprzedawała ona się bardzo dobrze w Stanach, Marta Mirska nie dostała z tego ani grosza…
Marta Mirska bardzo dużą wagę przywiązywała do spraw tak zwanej moralności – była po prostu przyzwoitym człowiekiem. W wytwórni MEWA zastąpiła tragicznie zmarłego w 1947 roku piosenkarza, Tadeusza Millera. Ten znany piosenkarz (był niesamowicie popularny z płyt) zginął tragicznie w Szczecinie, uderzony przez ciężarówkę obok szosy przy której zaparkował swój motocykl. Właściciel wytwórni miał podobno proponować Mirskiej, żeby jeszcze raz nagrała najsłynniejszy jego przebój, który sprzedawał się najlepiej – Kwiat paproci. Mirska odmówiła, śpiewała później tę piosenkę często w koncertach, jednak nie chciała jej nagrać. Uważała, że nagrywając ten przebój czułaby się, że robi swoją karierę na czyjejś tragedii. Jak Państwo uważają, w dzisiejszym świecie, takie podejście to przesada czy lojalność i zasady jakiejś przyzwoitości? Czy takie zasady są i powinny istnieć, czy to tylko mnie się wydaje, że dziś mało kto zwraca na takie sprawy w ogóle uwagę. Właściwie nie ma w tym niczego złego, że ktoś nagra czyjś przebój, ale jednak… Pani Marta Mirska opowiedziała to w Łodzi matce Tadeusza Stolarskiego, biografa i popularyzatora Mirskiej oraz właściciela firmy fonograficznej Tedy-Records, który przyjaźnił się z Martą Mirską.
Jak Marta Mirska dała mi swój autograf… ponad 20 lat po swojej śmierci!
Jest to historia niewiarygodna, zrządzenie losu.
Marta Mirska zmarła 15 listopada 1991 roku, w Warszawie. Ja urodziłem się 23 października 1991 roku. Łatwo zatem obliczyć, że kiedy ja się urodziłem, Marta Mirska żyła jeszcze po moim urodzeniu 23 dni. Nie byłem więc w stanie poznać tej cudownej artystki.
Piosenkami Marty Mirskiej zainteresowałem się dosyć wcześnie. Chyba miałem wtedy szesnaście, czy osiemnaście lat. Zacząłem podejmować pierwsze próby śpiewania. Śpiewałem kilka jej piosenek, natomiast byłem za to wyśmiewany, że szarpię się na repertuar zarezerwowany dla starszych osób. Najbardziej krytyczną osobą w tym temacie okazał się Zbigniew Rymarz, pianista, który akompaniował Marcie Mirskiej, ale także i mnie na koncertach. Stanowczo odradzał mi śpiewanie piosenek, którymi byłem zafascynowany, proponując inne, dopasowane do mojego wieku. Śpiewałem jednak te piosenki w zespole artystycznym Kurdesz oraz na ulicy, z muzykami Orkiestry z Chmielnej. Mogłem się wtedy „wyżyć”. Moja miłość była ponad rady doświadczonego muzyka. Z perspektywy czasu uważam, że moje doświadczenie śpiewania takich piosenek wcale nie wpłynęło jakoś negatywnie na rozwój mojej pasji, jaką jest śpiew i występowanie na scenie. Na takich piosenkach można się było wiele nauczyć, tylko wystarczyło nie traktować rozwoju tak zwanej „kariery” śmiertelnie poważnie, jako sprawy życia i śmierci. Dziś wiem, że nie powinienem słuchać niewłaściwych rad – tych i wielu innych, a także opinii i komentarzy ciągnących mnie w dół. Tylko wtedy nie mogłem wiedzieć, że są one niewłaściwe – przestraszony i przytłoczony autorytetem starszego pana. Dzięki moim nagraniom tych piosenek w Internecie, poznałem legendę dziennikarstwa muzycznego, jaką jest Janusz Świąder – wspaniałego redaktora z Lublina, dziennikarza od 1969 roku w redakcjach „Sztandar Ludu”, „Dziennik Lubelski” i „Dziennik Wschodni”, a w latach 1975-1991 również w Polskiej Agencji Prasowej, autora wielu artykułów w bardzo uznanych gazetach polskich i zagranicznych – polonijnych oraz autora wielu książek. Nie znam bardziej hojnego i bezinteresownego człowieka niż on. Proszę sobie wyobrazić, że natknąwszy się na moje interpretacje piosenek w Internecie, postanowił spotkać się ze mną i w tym celu osobiście przyjechał z Lublina do Warszawy (spotkaliśmy się w kawiarence na Dworcu Centralnym). Przyjechał żeby mnie poznać, pogratulować i obdarować prezentami. Były to prezenty nie byle jakie… Dostałem amerykańską płytę Marty Mirskiej – tę, o której pisałem, „Królowa Polskiej Piosenki”, ale nie kupioną w antykwariacie, tylko taką, która była własnością tej wielkiej piosenkarki, którą trzymała na szafie w swoim mieszkaniu i podarowała ją panu Januszowi. Otrzymałem także autograf Marty Mirskiej, który dała mu 18 stycznia 1988 roku, podczas wizyty w jej mieszkaniu, przy Alei Wyzwolenia 9 w Warszawie. Redaktor Świąder dostał wtedy dwa autografy – jeden dla niego, a drugi dla kogoś, kogo kiedyś wybierze… No i wybrał mnie po ponad dwudziestu latach! Niezwykłe to dla mnie wyróżnienie i pamiątka, którą trzymam jako jedną z największych relikwii. Przyznam, że byłem zdziwiony tym faktem, ponieważ nie rozmawialiśmy nigdy o moich zapędach kolekcjonerskich, których w dodatku wtedy nie zdradzałem. Czyżby z samych moich interpretacji piosenek, ze sposobu śpiewania wyczuł, że ta pasja będzie towarzyszyła mi całe moje życie, a popularyzacja artystów polskiej estrady będzie moim hobby, pracą i misją? Może to jednak zwykły przypadek, a tylko ja, z perspektywy czasu, nadaję tej sprawie jakieś drugie dno. Niemniej jednak, coś w tym jest i czuję jakby podświadomie, że to Marta Mirska dała mi ten autograf osobiście, chociaż nie dane nam było się spotkać. Głęboko wierzę w to, że wielką siłę ma uwielbienie sztuki, zachwyt nad pięknem i kultura, która jest celem i ogniskową pracy, działalności, wszelkiej aktywności wielu gwiazd, wielu ludzi sztuki, w tym piosenki. To kultura i pamięć po tych wspaniałych ludziach pozwala na zachowanie tradycji, a tradycja jest czymś, na czym możemy oprzeć się i dopiero budować nowe. Marta Mirska żyje w swoich piosenkach, żyje we wspomnieniach, jeśli nie starszego pokolenia, to we wspomnieniach dzieci, wnuków, prawnuków tego pokolenia albo pasjonatów, którzy mają prawo świadczyć o czasach wielkich wartości muzycznych, czasach pięknej liryki wokalnej, umiłowania poezji, umiłowania tekstu, jakości artystycznej, czasach delikatności, wdzięku i prawdziwej muzyki. Muzyki, która pozostaje z człowiekiem zawsze – w zdrowiu czy w chorobie, na dobre i złe. Muzyki, która jest wieczna. Marta Mirska jest taką wieczną ikoną powojennej piosenki i chociaż wielu młodych ludzi jej nie kojarzy, to jestem przekonany, że gdyby była dziś znana, a jej piosenki często puszczane w radio, miałaby szerokie rzesze młodych wielbicieli, jak przed laty.
Autor: dr Maciej Klociński