Sport

Czym jest dla mnie piękno wędkarstwa

Moja wędkarska przygoda trwa już od kilkudziesięciu lat. Rozpoczęła się jeszcze za czasów leszczynowych wędzisk i spławików domowej produkcji, z butelkowego korka. A od tamtych, bardzo już odległych dni, już na zawsze będzie związana z moją rodzinną miejscowością: wiejskim Gzowem, w pułtuskim powiecie, tuż przy asfaltowej drodze z Warszawy nad mazurskie jeziora. Nie one jednak zrodziły i z każdym rokiem czyniły silniejszymi moje, trwające do dziś, wędkarskie pasje.

Tym początkiem stała się Narew, jedna z niewątpliwie najpiękniejszych polskich rzek. Narew, która cierpliwie, bez przerw toczy swe wody w bliskim sąsiedztwie mojego rodzinnego domu. A równie wielką siłą sprawczą stał się mój śp. ojciec – Józef Wasilewski, uczestnik wojny obronnej we wrześniu 1939 roku. No i od zawsze, od momentu jak tylko sięgam pamięcią – wędkarz. A nawet prawdziwy pasjonat spędzania czasu nad wodą z wędką w ręku.

Właśnie od ojca pobierałem swoje pierwsze wędkarskie lekcje. Właśnie od niego, jeszcze jako uczeń podstawówki, otrzymałem w ojcowskim prezencie swoją pierwszą w życiu wędkę. Była wykonana z nadnarwiańskiej leszczyny. Przez całą zimę starannie suszyliśmy ją na strychu naszego rodzinnego domostwa. W domu było biednie, na lepsze wędzisko, takie sklepowe, najzwyczajniej w świecie nie było nas stać. Nic więc dziwnego, że ta uboga „leszczynówka” była dla mnie skarbem prawdziwym. Że do dziś, do teraz, jest dla mnie pewnego rodzaju symbolem, czymś o wiele więcej niż tylko „kijem do łowienia ryb”.

A zadając sobie pytanie: „czym jest dla mnie piękno wędkarstwa” już teraz mogę stwierdzić, że nie tylko przyjemną formą wypoczynku nad wodą. Nie tylko drogą ucieczki od zgiełku codzienności. Jednoznaczną odpowiedź trudno mi zdefiniować. Na pewno jednak jest czymś znacznie więcej. Tak jak przez wiele lat było czymś o wiele wymiarów większym dla mego wędkarskiego przewodnika: ojca, którego wspomniałem wcześniej.

Los sprawił, że dla Józefa każdy kolejny dzień z Narwią był sposobem na sensowne życie, na uporczywą walkę o każdy kolejny tego życia dzień. Bezlitosna choroba pozbawiła go nóg. Pomimo wszelkich przeciwności nigdy jednak nie była w stanie pozbawić go, czy nawet osłabić, wędkarskich pasji. Pierwszą część drogi do rzeki beznogi wędkarz pokonywał na wózku inwalidzkim. A długie i bardzo strome zejście na narwiański brzeg, mógł pokonać już tylko siłą własnych rąk. I czynił to z powodzeniem! A moim i mojego starszego brata zadaniem było jedynie doniesienie podbieraka, wioseł, termosu z herbatą i kilku kromek chleba do zacumowanej przy brzegu ojcowskiej łodzi, na której, z wędką w ręku, potrafił spędzać wiele godzin w poszukiwaniu – zazwyczaj bardzo skutecznym – podwodnych drapieżców: szczupaków, sandaczy, okoni, sumów. Im właśnie poświęcał najwięcej uwagi. I tylko dokuczliwe zimno czy deszcz potrafiły go zatrzymać pod domowym dachem. A prawie zawsze drugim pasażerem łodzi był pies Bej – wierny towarzysz józefowych, narwiańskich wypraw.

Pamiętam doskonale: w tamtych latach – siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych – ryb w Narwi było mnóstwo. Mnie, początkującego wtedy wędkarza, przyciągały z magnetyczną siłą. Ze swoją leszczynową wędką ojcu dorównać nie byłem w stanie. On zwracał rzece półmetrowe szczupaki. Mnie bardzo cieszyły, łowione z brzegu, wzdręgi, karasie, płotki… Biegałem nad wodę prosto ze szkoły, tuż po lekcjach, często zapominając o obiedzie, z którym czekała matka. Ważniejsze było moje wodne oczko przy sosnowym zagajniku, gdzie wieczorami kusiłem ryby owsianymi płatkami, dżdżownicami, ziemniakami… I tam zdarzały się okazy. Wiele z nich, holowanych leszczynówką, zrywało stągiewki, które się wówczas stosowało. Bo przecież tylko w sferze moich chłopięcych marzeń mieścił się kołowrotek, taki prawdziwy, z regulowanym hamulcem.

Choć tyle lat minęło pamiętam, jak by to było wczoraj, dzień w którym kończyłem „podstawówkę” i w którym ojciec po raz pierwszy dał mi do ręki swój prawdziwy kij spinningowy. Był wyposażony w „Delfina 330” – kołowrotek radzieckiej produkcji. Jakiż to wtedy był dla mnie super sprzęt! Koledzy z wioski w niecierpliwej kolejce ustawiali się tylko po to, by choćby przez chwilę owe cudo potrzymać. I na ten właśnie spiner upolowałem swego pierwszego wodnego drapieżnika: okonia, który mierzył sobie aż czterdzieści dwa centymetry! Szalałem ze szczęścia, wracając do domu ze śpiewem na ustach, słyszanym ponoć w całej wsi.

Śpiewam zresztą do dziś. Piszę teksty piosenek, jako perkusista i piosenkarz solista występuję w składzie żyrardowskiego zespołu muzycznego „Esox”, którego jestem współzałożycielem (niech się nieskromnie pochwalę). A „Esox” – co należy w tym miejscu podkreślić, to nie tylko utalentowani muzycy i piosenkarze, ale także – nomen omen – aktywni wędkarze! No, bo czy mogło być inaczej w estradowej formacji z tak wędkarsko pobrzmiewającą nazwą?

No i oczywiście, kiedy tylko się da, chwytam za spinning i pędzę nad wodę. Dokładniej zaś mówiąc nad Narew. Od zawsze – i pewnie już na zawsze – moją wędkarską miłość, najlepszą, najpiękniejszą rzekę. Swoją wędkarską „chorobą” skutecznie zaraziłem również żonę, z którą, już wielokrotnie, wczesnym świtem malującym pierwszymi promieniami słońca cudowne nadrzeczne krajobrazy, wspólnie wyruszaliśmy na ryby.

A kiedy wracam pamięcią do swojego pierwszego rekordowego okonia – tego ponad czterdziestocentymetrowego – muszę z żalem stwierdzić, że okazy – te rzeczywiste, nie tylko z nazwy – są obecnie w Narwi coraz większą rzadkością. Jest to przede wszystkim skutkiem źle prowadzonej gospodarki rybackiej. W ramach wędkarskiego stowarzyszenia „Nasza Narew”, któremu przewodniczę od 2014 roku, staramy się temu coraz aktywniej przeciwdziałać. Wspólnie z liczną grupą kolegów „po kiju” podejmujemy kolejne przedsięwzięcia zmierzające do szeroko rozumianej ochrony naturalnych narwiańskich środowisk, przeciwdziałające m.in. postępującej w szeregu miejsc eutrofizacji wodnych rozlewisk. Nasze interwencje, realizowane przy wsparciu biur poselskich i administracji regionalnej owocują pożytecznymi rezultatami, chociaż nie ukrywamy, że oczekujemy na więcej, dla wspólnego pożytku.

Ale to już inny, odrębny problem, wykraczający poza moje konkursowe dywagacje, odnoszące się do piękna wędkarstwa. A to piękno najpełniej wyraża się przecież nie w problemach oczekujących rozwiązania. Jest ono zawsze wpisane w możliwość obcowania z naturą. W całej tej natury krasie. W kolejnych, pięknych obrazach narwiańskich świtów, słonecznych i deszczowych dni, zmierzchów i rozgwieżdżonych nocy. W krzykach żurawi zmierzających gdzieś pod chmurami, koncertach trzciniaka i tajemniczych pohukiwaniach bąka, ukrytego gdzieś nie wiadomo gdzie. Nad moją Narwią owo piękno zawarte jest nieustannie także w urządzanych przez błotniaka stawowego seansach polowań na dzikie kaczki i bardzo mocno wrytym w moją pamięć – choć zdarzyło się tylko jeden raz – widoku orła w locie atakującego gęś gęgawą. Czy wreszcie w licznych spotkaniach z ciekawskimi łabędziami, bez lęku podpływającymi do burty mojej wędkarskiej wiosłówki.

A to wszystko, i więcej nawet, stało się możliwe dzięki wpojonemu mi przez ojca zamiłowaniu do wędkarstwa, głębokiego szacunku do przyrody, nieustannego, konsekwentnego przeciwstawiania się wszystkim, którzy bezkrytycznie i bezmyślnie podcinają gałąź drzewa, na której sami siedzą. A w oczywistej konsekwencji – bezmyślnie niszczą sami siebie.

Z wędkarskim pozdrowieniem

Stanisław Wasilewski, tu i ówdzie znany również pod pseudonimem „Szczupak”.

Back to top button
Skip to content