Ważne!Wywiad

Alicja się nie nudzi

Kiedy spotykamy się z panią Alicją Kuran w Gminnym Centrum Kultury „Powozownia” wita nas uśmiechem i ciepłą herbatą. Oglądamy jej obrazy, bo pani Alicja to krawcowa, pracownik gospodarczy i zapalona malarka, a przy tym spełniona żona i matka piątki dzieci. Czasem prowadzi też warsztaty z rękodzieła. Ta Alicja z pewnością się nie nudzi.

Kiedy zaczęła się pani przygoda z malarstwem?

Alicja:2 lata temu w sierpniu. Cholernie dziwna rzecz. Zawsze chciałam, zawsze marzyłam o malowaniu. Niestety życie ułożyło się zupełnie inaczej. Jestem tu (przyp. red. w Gminnym Centrum Kultury „Powozownia”), pracuje jako pracownik gospodarczy, a prościej doglądam i pomagam we wszystkim, co trzeba. Także jestem od wszystkiego. Najmniej to już 10 lat. Długo…

Jest pani krawcową. Pracowała pani w swoim zawodzie?

Pracowałam w swoim zawodzie, no ale później zaczęły się pojawiać dzieci. Mam ich piątkę, więc było z nimi sporo zabawy. Trzeba było poświęcić czas, więc moje doświadczenia zawodowe są sprzed wielu lat.  To była walka o przetrwanie, kierowana dobrem dzieci.

Porzucenie pracy zawodowej na rzecz wychowania dzieci to duże poświęcenie. Wiele lat, które zatrzymały panią w domu.

Właśnie dzięki temu, że jestem krawcową, usiłowałam łączyć pracę zawodową  z wychowaniem dzieci. Nie miałam stałej pracy, usiłowałam zarobić na tak zwanym chałupnictwie. Robiłam wszystko, co możliwe począwszy od strojów kąpielowych, a kończąc na habitach dla zakonnic. Naprawdę robiłam wszystko, co pozwalało, żeby zarobić pieniądze. Kiedy mogłam tylko wrócić do pracy, a najmłodsza córka poszła do „zerówki” to zahaczyłam się o pracę stałą jako krawcowa, takie poprawki krawieckie. To trwało 3 lata. Później zaproponowano mi pracę tutaj (w „Powozowni” przyp. red.). Każda praca jest dobra, a ja mam w dodatku bardzo blisko do domu, bo tylko kilometr. Wcale nie żałuję tej decyzji. Tu naprawdę jest fajnie.

Wracając jednak do malarstwa. Mówiła pani, że zaczęła 2 lata temu. Od czego?

Pamiętam ten dzień i chyba nigdy nie zapomnę. Wróciłam do domu z pracy, miałam nerwy, taki dziwny stres. Paradoksalnie pomyślałam o kawie, że może ona pomoże mi na skołatane nerwy. I nagle coś we mnie drgnęło. Pomyślałam, że przecież mam już odchowane dzieci, męża, który z racji choroby przejął część obowiązków domowych, żebym ja mogła pracować. Pomyślałam, że po tych latach wychowania dzieci, opieki nad domem i pracą zawodową, w końcu przyszedł ten czas, kiedy mogę zrobić coś dla siebie. Poszłam do pokoju córki. Sięgnęłam farby, które córka miała jeszcze z czasów szkoły. Poczułam, że ja muszę coś namalować i powiedziałam o tym mężowi. Nie było słowa sprzeciwu. Wiedział, że chciałam malować przez całe życie, a nigdy nie było czasu, możliwości. No i tak usiadłam i namalowałam pierwszy raz w życiu obraz. Powiesiłam go na ścianie. I tak na poprawki przyjechała jedna pani. Spodobał jej się ten obraz i go kupiła. Od tamtego czasu wszystko potoczyło się samo. Nie mogłam się wprost doczekać wolnej chwili, a ta najczęściej znajdowała się w momencie, kiedy miałam jakiś problem. Siadałam czasem na chwilę, na godzinę. Zdarzało się, że poświęcałam na to całe dnie. I tak dalej to trwa od 2 lat.

A co było na tym pierwszym rysunku na tym pierwszym obrazie?

Maki w oknie na tle ramy okna. Taka… natura.

Na profilu na portalu społecznościowym można panią znaleźć jako „Alicja się nie nudzi”. Skąd pomysł na tę nazwę?

Sama przyszła. Córka założyła tę stronę. Powiedziała: „Najwyższy czas, żebyś zaczęła pokazywać swoje prace”.

Na czym się pani skupia w swojej twórczości? Co to są za obrazy? Co panią inspiruje?

Przede wszystkim uwielbiam naturę. A można malować wszystko, wszystko, co nas otacza. I uważam, że takie rzeczy można zrobić zawsze, bo odpowiedni kadr w malarstwie sami możemy sobie zrobić. Postawimy kubek, położymy owoce, to można zawsze skomponować, a natura przemija. Nigdy nie ma takiego samego widoku, nigdy takiego samego zdjęcia. Zdjęcia… zdjęcia przesyłają mi znajomi, gdy gdzieś jadą. Niestety nie podróżuję jeszcze w swoje wymarzone miejsca, ale wierzę, że nastąpi to na kolejnym etapie realizacji marzeń. Mam wspaniałą drogę do mojej mamy, bo moja mama mieszka w środku lasu. Bardzo często tam chodzę, a żeby coś zapamiętać, robię zdjęcia, by wrócić do nich przy płótnie. Na pewno nauczyłam się, żeby nie patrzeć, nie tylko widzieć. Nawet moja mama mi mówiła: „ważne, żeby widzieć, jak się patrzy”. Zrozumienie tego przyszło z czasem. A jest to trochę tak jak z „słuchać, ale nie słyszeć”.

Z czym pani siada do sztalugi? Od razu wie pani, co będzie malować, czy pędzel sam panią prowadzi?

Jak siadam do malowania, to jest przeważnie tak, że mam jakiś problem. Muszę sobie coś przemyśleć w spokoju. Kiedyś moje dzieci się śmiały, że im więcej problemów, tym więcej obrazów, czyli widać, kiedy mama ma kłopot. Jakoś tak samoistnie wychodzi. A problemy mam jak każdy zresztą. Nieważne, czy są dzieci małe czy duże. Teraz są już też wnuczki, więc dla mnie to obowiązek rozpieszczania. Tylko kochać i rozpieszczać.

Obrazy i praca w „Powozowni” to jedno, ale pani też ciągle szyje…

Tak, obecnie moje stroje można zobaczyć na ogólnopolskich konkursach tanecznych. Nie raz zdobywają wraz z tancerzami pierwsze miejsca. Jestem z tego dumna. Ze szkołą tańca współpracuję już chyba 15 lat, więc tych dzieci, które występowały po raz pierwszy w moich strojach jest już cała masa, a wielu z nich jest dziś instruktorami.

Robi to pani z zamiłowania czy dla pieniędzy?

Na pewno z zamiłowania, ale wiadomo, że pieniądze też są ważne. Jestem dumna ze swojej pracy, ale dumą rodziny też nie wykarmię. Dlatego działam w różnych dziedzinach. Czasem też jakiś obraz się sprzeda, co bardzo mnie cieszy. Nie spodziewałam się też, że tak to się rozwinie. Podobnie jak te stroje. Obecnie to już taka działalność bardziej artystyczna. Muszę pojechać na zajęcia, poznać układ, zobaczyć, jak dzieci się ruszają, poznać też ich pomysły. A jak przychodzi zima, to wszystko pływa w cekinach. Czasem mam już dość tych cekinów, zwłaszcza, gdy znajduję je w jedzeniu (śmiech). I brokat… z brokatem jest tak samo.

Jednak ani malarstwo, ani krawiectwo artystyczne nie jest szczytem pani możliwości, bo interesuje panią również rękodzieło i nie tylko dla samej siebie, ale organizuje pani również warsztaty.

Pierwsze warsztaty odbyły się z okazji wakacji. Dyrektor Daria Doleżyczek poprosiła, żebym poprowadziła takie zajęcia. Byłam zaskoczona, bo nigdy w życiu tego nie robiłam. Strasznie przeżywałam, że nie dam rady. Myślę, że wyszło fajnie, choć dzieci nie są przekonane do takich rzeczy. Dzieci w tej chwili interesuje tylko elektronika. Tak, tak… komputer gry i tym podobne, ale dobrze jest wrócić do takich starych rzeczy jak szydełkowanie, wyszywanie czy zwyczajne przyszywanie guzików. Niby prosta sprawa, prawda? A dzisiaj dzieci często nie potrafią guzika przyszyć. Choć jak już do tego przysiądą, robią to świetnie.

Mówiła pani, że zamiłowanie do pracy artystycznej pojawiło się znikąd…

Tak mi się wydaje. Choć czasem śmiejemy się w domu, że to chyba jednak geny. Ani moi rodzice, ani dziadkowie nikt nie zajmował się sztuką. Ale

moja córka usiłowała odtworzyć drzewo genealogiczne naszej rodziny i wyszło na to, że moim dalekim wujkiem był Jacek Malczewski. I dlatego czasem się śmiejemy, że może mam namiastkę jego artyzmu. Poza tym moje córki też są bardzo uzdolnione. Jedna maluje, trzy śpiewają.

Chyba ma pani spore wsparcie w rodzinie?

Tak, to dla mnie bardzo ważne. Mój mąż zachorował 4 lata temu i przeszedł na rentę. Czekamy na drugą operację kręgosłupa. Od tamtej pory bardzo mnie wspiera, bym ja mogła być aktywna zawodowo. Zamieniliśmy się nieco rolami. Do tej pory to ja byłam w domu, zajmowałam się domem i dziećmi. On po powrocie z pracy jadł z nami obiad, odpoczywał chwilę i włączał się w życie rodziny. Teraz jest odwrotnie. Może nie ma już dzieci do opieki, ale to on zajmuje się w znacznej mierze domem, a ja cieszę się, że po

powrocie do domu mogę zjeść ciepły obiad. Chcę jednak podkreślić, że u nas w domu nigdy nie był podziału na zadanie kobiece i męskie. Mimo iż to mąż pracował przez większość życia, nigdy nie odmówił kąpania dzieci czy włączenia się w obowiązki życia rodzinnego. Teraz po prostu w domu robi jeszcze więcej. Choć nie ma już dzieci do opieki, nie ma pieluch, nie ma tych zupek, kaszek i stłuczonych kolan, ale gotować trzeba (śmiech). W domu jest z nami jeszcze jednak córka, którą musimy zawieźć i odebrać ze szkoły. To nasze wspólne życie to dla mnie duży komfort. Ale jesteśmy już razem przez 35 lat…

Z jakimi reakcjami spotyka się pani, gdy ktoś widzi pani obrazy?

Zaskoczenie. Przede wszystkim jest zaskoczenie. No ale jak to? Przecież to trzeba się uczyć. Jest też bardzo dużo pozytywnych opinii. Właściwie każdemu się to podoba. Cieszę się, że pani Hania (instruktor z GCK „Powozownia” przyp. red.) też coś czasem podpowie. Ja oczywiście przyjmuję każdą krytykę i podpowiedzi. Oczywiście pierwszymi moimi krytykami są dzieci, rodzina, mąż. To oni najpierw oglądają i wyrażają swoje zdanie. Oczywiście też już mnóstwo tych obrazów mi pozabierali.

A liczyła pani ile tych obrazów już powstało?

Trudno mi to zliczyć. Czasem nie zdążę obrazu dobrze skończyć, a już się sprzedał lub został zabrany przez dzieci lub znajomych. Na wystawie w „Powozowni” była cała sala. Jeszcze przed wernisażem sześć z nich się sprzedało.

Długo pracuje pani nad swoimi obrazami?

To różnie bywa. Czasem namaluję obraz w ciągu jednej nocy, Inne maluję przez kilka dni. Wszystko zależy od tego, ile mam pracy, ile czasu. Zdarza się, że czas na malowanie mam dopiero w nocy, więc po pracy, zrobię dodatkowe zlecenia krawieckie i dopiero wtedy mogę usiąść malować. Ale za każdym razem na to czekam. To mnie odprężą. Jak mi jakiś widok, obraz siedzi w głowie, to staram się usiąść do niego jak najszybciej, żeby mi nie uciekł. Ja też skupiam się na obrazach małego formatu, więc nie siedzę nad nimi tygodniami.

Można by stwierdzić, że ma pani plan działania ustalony na całą dobę…

Jeszcze czytam książki. Uwielbiam książki. A mogę nawet powiedzieć, że po prostu bez książki nie zasnę.

Jakie jest pani największe marzenie?

Chciałabym pojechać do Szkocji i zrobić sobie tatuaż.

Ma pani już jakiś konkretny wzór upatrzony?

Nie, jeszcze nie. Na pewno byłby to mały tatuaż, taki niewidoczny. Tylko dla mnie. Nawet nie wiem, skąd takie marzenie. Ale… po prostu bym chciała.

Back to top button
Skip to content