„Pisanie opowiadań jest jak trzymanie w ręku pestki i tworzenie wokół niej czereśni” – mówił o swojej twórczości Zdeněk Svěrák. Tylko jak znaleźć dobrą „literacką pestkę”?
Kilkanaście lat temu w jednej z krakowskich redakcji odsłuchałam wiadomość nagraną przez kobietę. Głos starszej pani, mocno przygnębiony. Powiedziała: „Nie znajduję już powodów do radości. Jestem samotna i biedna. Uzbierałam woreczek z tabletkami. Wystarczy, żeby odebrać sobie życie”. Oddzwoniłam natychmiast. A kiedy usłyszałam w słuchawce oddech, ulżyło mi.
Miała na imię Jadwiga. Pamiętam, bo przedstawiła się: „Ja, co dźwiga”. I opowiedziała o swoim ciężkim plecaku doświadczeń. Mieszkała w Nałęczowie. W chwili słabości zobaczyła numer telefonu na pasku programu w TV, a ponieważ nie miała do kogo zadzwonić (najbliższa rodzina zginęła w pożarze domu), wybrała właśnie tę cyfrową kombinację.
Przypuszczała, że cierpi na depresję, nie miała jednak pieniędzy na leczenie. Bezpłatną wizytę u psychiatry zaplanowano na wiosnę. Potrzebowała mówić. A ja chciałam wysłuchać.
„Latem dawałam radę, bo przed domem rośnie duża czereśnia. Siadałam pod drzewem, czytałam powoli książkę, delektując się ciemnoczerwonymi kulkami. W ciągu dnia pozwalałam sobie na 66 czereśni. To był KOSMOS! A teraz jest zima”. Po chwili ciszy dodała: „Nawet nie mam siły wyjść do sklepu po „SŁODKĄ CHWILĘ”.
Tak. Ratunkiem był kisiel z kawałkami owoców. Gorący kubek stawiała rano na małym taboreciku pod oknem i cały dzień patrzyła na niego, wytrzymując jak najdłużej, żeby tuż przed snem zjeść kisiel malutką łyżeczką. Bardzo mnie to poruszyło. Do tego stopnia, że pojechałam do Nałęczowa i przywiozłam pani Jadwidze cały kosz „SŁODKICH CHWIL” we wszystkich możliwych smakach. I dwie książki: „Nędznicy” Victora Hugo (bo kojarzyła jej się z dzieciństwem) i „W pośpiechu” Tadeusza Konwickiego (bo uwielbiała jego „kosmosy”).
Tak się składa, że te dwa tytuły mają i dla mnie znaczenie. „Nędznicy” przenoszą do rodzinnego domu i widoku czytającego taty, któremu „podkradałam” książkę, gdy odkładał przed pójściem spać. Prawdopodobnie wtedy zapoczątkowałam swoje rytualne „nocne czytanie”. TATA. To on nauczył mnie kochać literaturę. Zwłaszcza klasykę. W Dniu Ojca napiszę wielkimi literami: TATUSIU, BARDZO CIĘ KOCHAM! Jestem wdzięczna, że dostawałam książki bez okazji i nie musiałam się kryć z czytaniem.
Inaczej niż w domu Tadeusza Konwickiego, gdzie czytanie uznawano za rozpustę. Jak wspomina jego córka: „Uwielbiał astronomię, archeologię, książki o kosmosie…”. (Maria Konwicka, „Byli sobie raz”, Wydawnictwo ZNAK, 2019).
Cytując Mistrza Słowa: „Początkowo, jak zacząłem czytać książki popularnonaukowe, doznawałem szoku, gdy panowie astronomowie z lubością podawali odległości w kosmosie. Cztery miliardy kilometrów. Mało, cztery miliardy lat świetlnych! Ja tak troszkę byłem w lekkim, nie za silnym, szoku. A potem nagle ten szok zaczął się we mnie uspokajać i ucichł. Dlaczego. Dlatego, że uświadomiłem sobie – i znowuż może błądzę, ale wolno mi chyba czasem pobłądzić – otóż uświadomiłem sobie takie być może absolutne prawo: że jak jest jakiś daleki szlak, to wiadomo, że są skróty, że jest zawsze jakaś ścieżka, która to wszystko skraca. Czyli nagle te przerażające odległości przestały mnie straszyć, ponieważ przypomniałem sobie, że mamy pewne obszary mózgu niewykorzystane, o czym medycyna i nauka od lat wiedzą, mamy w naszej duchowości w moim przekonaniu coś, co trudno nazwać, a co daje ogromne, nieprzeniknione jeszcze perspektywy. Czyli skrót jest w nas. Ten nieprawdopodobny niesamowity skrót”. (Tadeusz Konwicki „W pośpiechu”)
Mój Tata przeczytane książki magazynował na strychu. Wcześniej przepisywał najważniejsze cytaty do swoich wielkich skoroszytów, gdzie również lądowały krzyżówkowe hasła przepisywane z zielonych encyklopedii Gutenberga. Wiele z tych „poddaszowych” egzemplarzy przeniosłam do siebie, razem ze stosami starych gazet i notatników.
Maria Konwicka z kolei odziedziczyła po ojcu wysoką półkę z książkami razem z… nowym pokojem. „Ojciec pracował dla Iskier i dostawał od nich co jakiś czas paczkę z nowościami. W ciągu kilku lat opanowałam całą klasykę wydaną w PRL-u w latach sześćdziesiątych, którą tam ustawiał (…). Do samego końca ojciec dużo czytał, prawie wyłącznie książki popularnonaukowe, które mu kupowałam w Dedalusie na Chmielnej. Jedną książkę tygodniowo, bardzo dokładnie, mimo, że to czasem były trudne naukowe wywody. Potem mi je streszczał na wczesnowieczornych spacerach na Okólnik. Uwielbiałam tak filozofować na temat Kosmosu”.
Zaczęłam od pestki i na pestce skończę. Wprawdzie Jolanta Brach-Czaina w swoich kultowych „Szczelinach istnienia” pisała o pestce wiśni, jako puentę stawiam znak równości między wiśnią a czereśnią: „Nie ma pestki, którą można by plunąć tak, jak pestką wiśni. Okrągła, niewielka i twarda przypomina kamień wyrzucony z procy. W krótkim łuku między ustami a ziemią pozwala zamknąć całą wypełniającą nas agresję, którą udaje nam się oderwać od prawdziwych przyczyn i przerzucić na pestkę. Symboliczna próba zabicia czegoś. Bo przecież wypluwając pestkę, chcemy ją raz na zawsze zlikwidować. Gest splunięcia obwieszcza śmierć wiśni. Ale wiśnia wyrasta z pestki i zatracenie może zaowocować odrodzeniem. My sami też wahamy się między tymi dwoma stanami, zagrożeni rozpaczą i kuszeni nadzieją w każdej chwili”.
KLAUDIA APPEL – polonistka, dziennikarka, pomysłodawczyni i prowadząca Koło Literackie ŻYRANDOL w Żyrardowie.